Trochę się musimy uderzyć w pierś, bo po tegorocznym Offie mocno narzekaliśmy na Austrę i jej show. Może to wina zbyt obfitego maratonu koncertowo-alkoholowego, a może po prostu taka muzyka lepiej gryzie w klubie. Nie zmienia to faktu, że stołeczny #koncert w starym basenie wypadł o niebo lepiej niż występ w katowickim lesie.
Blondwłosa księżniczka ciemności nie jest już bowiem rozmarzoną dziewczyneczką biegającą po zamglonej łące. Wraz z drugą płytą dokonała zwrotu w stronę typowej dyskotekowej ejtisozy opierającej się na sztywnym transowym basie i orientalnych wtrętach. Jak spędziliście młodość przed #VH1, to przez półtorej godziny koncertu w Basenie mogliście doznać całkiem fajnego flashbacku. Tak właśnie bowiem brzmiały kapele, przy których ponad dwie dekady temu pląsali małolaci w wolnym świecie. Jak widać czas płynie, a człowiek nadal jest łasy na takie same emocje, bo publika szalała jakby na scenę wyskoczyła sama #TinaTurner.
Atmosferze zabawy pomogły zapewne nowe aranże starych numerów i rezygnacja z wolniejszych kawałków. Zatem była gruba wiksa. #Wiksa w orientalnej scenerii, bo poza nową porcją energii #Austra przywiozła ze sobą najpiękniejszą scenografię świata. Orientalne pejzaże rodem znad delty Mekongu i świecące parasolki (takie papierowe jak w drinkach!) połączone ze słodkim szczebiotaniem po polsku sprawiły, że już po dwóch kawałkach zrobiło się jak w domu. Taka przeurocza rodzinna atmosfera utrzymała się aż do końca drugiego (mocno niespodziewanego) bisu. A to, że #Katie czasem nie wyrabiała się „na zakrętach”, a pani perkusistka nie trafiała w bębenek? Cóż, takie szczegóły będziemy krytykować po kolejnej płycie, która nad Wisłą na 100% będzie #bestesellerem.