Druga, a właściwie pierwsza wydana w 100% oficjalnie płyta Łukasza „Małpy” Małkiewicza była jednym z najbardziej wyczekiwanych polskich albumów hiphopowych ostatnich lat. Kiedy ukazała się wreszcie, po blisko 6 latach od debiutanckiego krążka „Kilka numerów o czymś”, w lutym tego roku toruński raper ruszył w trwającą cały czas trasę koncertową. Ponieważ jednak w Warszawie wystąpi on dopiero 20. maja w ramach festiwalu Red Bull Music Academy Weekender Warsaw, postanowiłem go wcześniej odwiedzić w jego rodzinnym mieście. Od kiedy bowiem usłyszałem pierwsze single z płyty „Mówi” wiedziałem, że będzie o czym gadać.
Od twojej ostatniej płyty minęło blisko 6 lat. Czułeś skądś presję, żeby wypuścić już coś nowego?
Pewnie. W sumie tylko z jednej strony – ze strony ludzi którzy na nią czekali. Ale też czułem ją do pewnego momentu, a później mi zupełnie przeszło i dopiero wtedy udało mi się zacząć pracę nad płytą. „Miodu i mleka” to był pierwszy numer, który napisałem i od tamtej pory… minęły 2 lata. I tak mi to dużo czasu zajmuje.
W tym czasie powstaje dużo nowych numerów spośród których później wybierasz te które trafią na album czy raczej cyzelujesz od początku te kilkanaście, które słuchacz zna z płyty? Dużo masz odrzutów?
Pracujemy właściwie tylko nad tym, co finalnie trafia na album. Po mojej śmierci moja rodzina nie zarobi za wiele na tym co tam leży u mnie na dysku <śmiech>. Mamy jeden odrzut i to też nie dlatego, że my go nie chcieliśmy tylko Little (połowa The Returners – przyp. red.) zrobił bit na samplu z zespołu Bajm i oni nie zgodzili się na jego wykorzystanie. To był fragment numeru „Małpa i Ja”, w chuj kwasowego, oni go na jakiejś ciężkiej bibie musieli wymyślić. No i tam był taki przypał, że managerem zespołu był wtedy mąż Beaty Kozidrak z którym ona była 30 lat i akurat w tym momencie oni się rozstawali. Któregoś dnia siedzimy na próbie, wchodzi Chwiałek (DJ Chwiał, druga połowa The Reurners – przyp. red.) i mówi – nie zgadniecie co widziałem na stacji, w jakimś Party czy coś, na okładce – Kozidrak rozwodzi się ze swoim mężem. A my akurat wtedy rozmawialiśmy z nim o wykorzystaniu tego sampla, prawie, że codziennie do niego dzwoniłem. Po 30 telefonach byliśmy i ja już go prosiłem, mówię mu, że to dla dobra muzyki – zespół Bajm, dziedzictwo, my z tego czerpiemy, nie chcemy tego profanować; jeśli wam się nie podoba to my to przyjmiemy, ale nie chcemy żeby tak się stało, bo wy się…. rozwodzicie. No i on mówi – no, dobra to bierz. Więc ja dzwonię następnego dnia pytam – pamięta pan, wczoraj dzwoniłem; – nic nie pamiętam. No i się nie udało.
To z powodu takich historii z samplami, grasz dziś coraz więcej koncertów z „żywym” bandem?
Nie, to nie ma nic wspólnego. Od dawna już to za mną chodziło ale skład wyklarował się nam stosunkowo niedawno. To zupełnie inny rodzaj pracy, bo jak Chwiałas puszcza bit i on go puści dobrze, to on zawsze leci dobrze, a tu wcale tak nie jest i to… jest zajebiste, ta odpowiedzialność się rozkłada po równo na ileś osób. Trzeba być bardzo czujnym. W naszym zespole jest perkusja, bas, klawisze, DJ i ja z Jinxem na mic’ach. Mieliśmy też taką filozofię, żeby nie odpłynąć za bardzo w stosunku do tego co jest na płycie, więc w bardzo dużej części bazujemy na samplach – perkusista ma SPD na którym ma loopy, hi-haty, to wszystko co jest potrzebne żeby to brzmiało jak najbliżej tego, co jest na krążku, a dodatkowo miało energię bandu. Gramy trochę numerów z „Mówi”, trochę z pierwszej płyty, jakieś featy. Staramy się jednak cały czas trzymać dyscyplinę, co jest trudne, zwłaszcza dla chłopaków, bo ja swoje ambicje w tym realizuję, a oni na pewno nie. Muszą robić mniej niż potrafią ale działamy dla wspólnego efektu i on jest dla nich, dla nas satysfakcjonujący, wszyscy mamy z tego ogromną zajawę. I poza tym coraz częściej też zaczyna mieć to wpływ na pracę w studio. Na przykład jak Little robi bit i w nim jest jakaś linia basu, to mu proponuję, żeby go wyrzucił i żeby go zagrał gość który gra u nas w bandzie na basie. Z takich rzeczy fajnie jest zawsze czerpać.
Na swojej pierwszej płycie wydaje mi się, że więcej niż na „Mówi” czerpałeś z historii hip-hopu, więcej nawijałeś o samym rapie. Masz dziś mniejszą potrzebę zaznaczania tej gatunkowej przynależności?
Wiesz, ja się bardziej zastanawiam dlaczego pewne rzeczy są na tej płycie niż nad tym dlaczego innych tam nie ma. Bo wielu rzeczy na niej nie ma, a to, że poprzednia była taka jaka była to… nic nie znaczy. To nie było tak, że ja ją robiąc sądziłem, że zawsze będę właśnie taki. Wiedziałem, że to się zmieni, nie wiedziałem w jaką stronę to pójdzie, ale wiedziałem, że będzie inaczej.
Od tamtej pory zmieniło się chyba wszystko, bo gros ludzi, którzy dziś cię słuchają poznali cię właśnie za sprawą „Kilku numerów o czymś”.
To prawda. Ja od początku właściwie miałem to szczęście, że moja rodzina, moi bliscy może nawet nie tyle, że mnie wspierali w tym co robiłem, ale nigdy nie mieli nic przeciwko. I kiedy skończyłem studia – a studiowałem geografię – to już w listopadzie wychodziła moja płyta i wszystko jakoś tak samo złożyło się w czasie. Nie przepracowałem ani chwili w swoim „zawodzie” ale ja już wcześniej sporo pracowałem, dorabiałem sobie na studiach, bo jestem z rodziny robotniczej i u nas – taki slogan – się nie przelewało, jak to w większości takich rodzin wtedy. Od bardzo młodego wieku byłem nauczony, że jak chcę coś mieć, to musze sobie na to zapracować, bo inaczej tego mieć nie będę. Dlatego nigdy nie bałem się pracy, szczególnie fizycznej. W ogóle bardzo to lubię pracować w takim starym stylu, rękami, jara mnie to.
Masz na myśli jakiś konkretny fach?
Moje marzenie to jest warsztat, rzeźby ze stali jakieś wielkie robić, spawać, ciąć. A w międzyczasie bym płyty robił. Chciałbym bardzo mieć ogród, to mnie kręci, ale też nie mógłbym tak żyć, że byłbym rolnikiem i raz w tygodniu bym jeździł po zakupy do miasta powiatowego. Przez to, że i tak żyję w mieście, w różnych miastach, gram koncerty, nagrywam, to jest mi potrzebna równowaga. Więc nawet jak się przeprowadzę na wieś, to i tak w mieście będę cały czas funkcjonował. Swoją drogą zastanawiałem się nieraz czy środowisko hiphopowe w Polsce zaakceptowałoby rapera ze wsi…
Ty w ogóle masz tendencje do chodzenia swoimi ścieżkami, sam się zresztą na „Mówi” mianujesz outsiderem. Ciekaw jestem jakie masz podejście do dwóch kwestii, które we współczesnym krajowym rapie stały się normą – limitowane nakłady winyli, które już następnego dnia trafiają na allegro za pięciokrotność ceny wyjściowej i merch, który trudno dziś oddzielić od całych linii tekstyliów.
Mi się nie podoba ten drugi obieg płyt, które dopiero co wyszły i ze swoją muzyką nigdy nie będę tak robił. Jak najbardziej można zrobić limitowaną edycję czegoś specjalnego ale płyty kompaktowej czy winylowej uważam, że powinno być wytłoczone tyle ile osób chce je mieć. Bo jeżeli ty jako twórca byś sprzedawał te krążki 5 razy taniej niż one później lądują na allegro, to nikt by ich tam nie kupował. I podobne podejście mam też do ciuchów – nie chciałbym robić całej linii odzieżowej, tylko klasyczny 100% merch – koszulki promujące konkretną płytę, które mógłby sobie kupić każdy chętny. Życie nauczyło mnie tego, że w pewne rzeczy mógłbym łatwo wpaść i jedną z takich rzeczy jest na pewno zarabianie pieniędzy, łatwo w to wsiąknąć i czasami lepiej w to w ogóle nie wchodzić, bo jak już rozkręcasz ten biznes to zależy ci żeby sprzedać czegoś jak najwięcej i łatwo wtedy stracić swoje ideały.
A nie kusiło cię, żeby wydać „Mówi” w jakiejś większej wytwórni?
Nie, nie kusiło mnie. Od początku wiedziałem, że z Jinxem chcę to zrobić, on się na tym świetnie zna a do tego jesteśmy przyjaciółmi, więc to była jedyna słuszna droga. W dzisiejszych czasach poza tym zrobienie sobie płyty to jest stosunkowo prosta sprawa. Dlatego jak podbijają do mnie dzieciaki i mówią „Małpa chciałbym być jak ty ale nie mam takiej promocji albo nie mam gdzie nagrywać” to załamuję ręce. Jak to nie masz gdzie nagrywać? Każdy kiedyś nie miał gdzie nagrywać i jakoś zaczął. Promocja? Jaka promocja?
Ty na czym zaczynałeś nagrywać?
Pewnie na mikrofonie od skype’a. Później kupiłem sobie Shura C607 za 150 złotych i na nim bardzo długo nagrywałem. Moją pierwszą płytę całą natomiast zarejestrowałem na MXL’u za 300 złotych. Do rapu nie potrzeba właściwie nic. Wiadomo, że gramofony i mikser to dla dziecka niemożliwy wydatek, ale jakiś pierwszy mikrofon można kupić za grosze. Jak się chce to można. I wiadomo, że jakość tego będzie gówniana ale w rapie nie do końca chodzi o perfekcyjne brzmienie. Wiadomo, że warto dbać o to, żeby było jak najlepsze, ale sam wokal rapowy, tekst i jego wykonanie niesie tyle emocji, że muzyka – niestety, w ogólnym rozrachunku – jest często tłem do rapu.
Pamiętasz jakie były twoje pierwsze zetknięcia z rapem, czego słuchałeś zanim jeszcze sam zacząłeś pisać i nagrywać?
Pewnie. Słuchałem Molesty, Wzgórza i Warszafskiego Deszczu, to była taka święta trójca dla mnie.
A w Toruniu byli jacyś lokalni raperzy, którzy cię inspirowali?
W Toruniu jest taka bardzo ciekawa postać, Robert D, zupełny oldschoolowiec, ma teraz koło 40-50 lat i on w 1997 roku wygrał konkurs na suport Run-DMC na warszawskim Rap Day’u. Ja tego nie pamiętam, znam tylko z przekazów, ale on był prekursorem tutejszej sceny. Potem pojawiały się jakieś zespoły ale nigdy nie było nikogo z Torunia, kto by się do szerszej świadomości przebił. Tu, lokalnie ja miałem jednak wielu bogów; nawet na „Mówi” jest taki numer „CSS”, który swoją nazwę i temat wziął od takiego toruńskiego zespołu Czwarty Stan Skupienia – DJ Ike był w tym zespole, Joter, który robił też bity na moją poprzednią płytę i raper 44. To byli ludzie, którzy mieli na mnie duży wpływ i dlatego też ten numer powstał.
Jak już wspominamy dawne czasy, to pamiętasz swój pierwszy występ?
Na mój pierwszy koncert zaprosił mnie Zelo ze składu PTP. On wtedy robił zupełnie inną muzykę niż teraz, zaprosił mnie do kawałka, nagraliśmy go i później zaprosił mnie na koncert, żebyśmy go razem zagrali. W klubie Art Cafe w Toruniu były wtedy hiphopowe wtorki i zawsze było na nich pełno ludzi. Nie pamiętam jednak nic z tego występu… Zresztą ostatnio kot mi nasikał na wszystkie VIPy, które zbieram od lat, wyprałem więc te smycze, wytarłem plakietki i… dalej śmierdzą, ale mega podróż odbyłem robiąc to wszystko. Bo zawsze bardzo pieczołowicie zbieram takie pamiątki ale nigdy tak sobie z nimi nie usiadłem, żeby je przejrzeć. I teraz dopiero znalazłem je wszystkie – z tego pierwszego koncertu w 2002 roku, z mojego pierwszego koncertu z Jinxem… Szkoda, że ta instytucja zamiera, teraz robi się opaski i tyle. Nawet myśleliśmy o tym, żeby to w rider wpisać, ale by to chyba uznali za fanaberię, żeby jednego VIPa robić dla mnie na pamiątkę. A to jest super jak coś takiego dostajesz, zawsze to wszystko zbieram i trzymam – nie ważne czy to jest koszulka Uniwersytetu Warszawskiego z jakiś Juwenaliów czy plakietka z koncertu któregoś ważnego dla mnie rapera.
A propos – czym się różni granie w stricte rapowych miejscach od takich sytuacji w których mieszają się różne gatunki?
Na nierapowych festiwalach muzycznych wydaje mi się, że często polskie koncerty hiphopowe są niestety traktowane trochę jak występy cyrkowe. Znamienne jest dla mnie podejście akustyków w klubach. Akustycy, którzy realizują różną muzykę zawsze podchodzą do nas – do raperów, producentów i DJ’i – jak do jakichś małp, prymitywów, którzy nic nie rozumieją, nic nie wiedzą. Oni zwykle wciąż żyją latami 80., nie zauważyli ile się od tamtej pory zmieniło i to oznacza, że powinni… przejść na emeryturę. A raperzy – swoją drogą – są niestety często ludźmi, którzy nie znają się na muzyce i często ich ona nie za bardzo interesuje, więc na tę opinię u akustyków trochę też sobie zapracowaliśmy, nie przykładając uwagi do brzmienia czy tego, żeby mieć swojego realizatora. Publika często niewiele od nas wymaga, co ma wpływ na to, że się rozleniwiamy, ale są też tacy, którzy starają się to zmieniać.
Skoro część publiki nie jest skupiona na tym jak coś brzmi, czyli de facto na sednie całego tego zamieszania czyli muzyce, to czym się oni zajmują?
Sam się czasem nad tym zastanawiam. Jakiś czas temu po koncercie w Częstochowie podbija do mnie dwóch gości i na zupełnej poważce pytają mnie czy głównym przesłaniem mojej nowej płyty jest – nie uwierzysz – to, że ziemia jest płaska i czy wierzę w niebocentryzm. Całkiem serio to mówią, „ja wiem, że to są kontrowersyjne teorie, ale ja w to wierzę”. No i ja rozjebany całkiem, mówię im, że wiecie ja jestem z Torunia, tam żył Kopernik, „O obrotach ciał niebieskich”, a oni mi na to, że Kopernik jest wielką mistyfikacją, syjoniści go 100 lat temu wymyślili. I dostałem jeszcze pytanie czy naprawdę wierzę w to, że są inne planety. No i tak, wierzę. Ja nie wiem jak ludzie w ogóle na coś takiego wpadają. Kojarzysz pewnie ten nurt, że ludzie w internecie rewersują kawałki i doszukują się w nich ukrytych treści. Kalibra są wszystkie płyty na youtube od tyłu puszczone i na nich się głównie skupiają miłośnicy takich rozrywek, ale mi też ktoś kiedyś oznajmił, że na mojej płycie puszczonej od tyłu jest coś po niemiecku i co ja chciałem tam powiedzieć.
Chyba większość z tych osób nie zastanawia się czy napisanie takiego tekstu, który by coś znaczył w obie strony, byłoby w ogóle możliwe.
To może i by było możliwe ale ile to pracy by musiało kosztować? Jak się w ogóle za to zabrać? Bo można by cały wers napisać palindromami ale przecież głoska i litera to zupełnie inna faza – „A” na rewersie będzie dalej „A”, ale „K” już na przykład to będzie „aK”, więc to by była wyjątkowo trudna sprawa. I przynajmniej z tego względu ci ludzie co tym się zajmują powinni sobie uświadomić, że to nie jest możliwe.
Od czasów Led Zeppelinów już to ludzie robili, ale to chyba zawsze była – poza paranoikami i fanatykami religijnymi oczywiści – domena małolatów. Hip-hop z resztą, jak rzadko który inny gatunek, nieustannie się odnawia, co rusz przyciąga kolejne, młodsze generacje.
Właśnie jak sobie tak obserwuję ludzi w klubach to od jakiegoś czasu pojawiają się na koncertach młodzi ludzie z rodzicami, 10-11 latkowie i często to nie oni są inicjatorami tego wyjścia, tylko ich tata czy mama zabierają, bo oni już tego rapu lata temu słuchali, nie jest to dla nich dziwactwo. Poza tym jest – na przykład – DJ Flip, który jest synem Marka Dulewicza i od małego zapewne wyrastał w otoczeniu muzyki. On w wieku 13 lat, kiedy pojawił się na scenie dysponował już konkretnymi umiejętnościami, a dziś ma 17 i należy do pierwszej piątki DJ’i w Polsce. Też gdzieś słyszałem, że Włodi chodził ponoć do klasy z ojcem Janka Otsochodzi, nie wiem czy to prawda, ale na nowej płycie Returnersów będą oni mieli wspólny numer i jeśli tak jest, to to niesamowita sytuacja będzie.
Czy to będzie DJ Flip czy syn Ostrego na przykład, dzieciaki na naszej krajowej scenie wydają się pojawiać w jakiś taki naturalny sposób – wynoszą z domu pasję, a nie stają do castingu na małoletnią gwiazdę jak Lil Bow Wow czy chłopaki z Kriss Kross.
To racja, choć ja nie wyobrażam sobie nagrać płyty mając kilkanaście lat. Co to można powiedzieć wtedy?
Zależy pewnie co się do tego wieku przeżyło. Sądząc po „Illmatic” Nas nagapił się wcześniej całkiem sporo…
No właśnie, Nas. Ostatnio widziałem dokument, który nakręcono z okazji 20lecia „Illmatic”. Taką postacią bym chciał kiedyś być, za 20 lat, jak Nas…