Na przekór temu, co twierdzą muzyczni konserwatyści, żyjemy w czasach bardzo dobrych dla muzyki popularnej. Rodzimy pop już kilka lat temu przeprosił się z językiem polskim i zaczął doceniać swoje alternatywne oblicza, a amerykański dźwiękowy entertainment jest równie chwytliwy i przystępny, jak eklektyczny i eksperymentalny. Czy to właśnie przekonało Margaret do wykonania w swojej twórczości swego rodzaju stylistycznego salta, postanowiliśmy zapytać u źródła. Na moment przed wydaniem albumu „Gaja Hornby” wokalistka znana z radiowych hitów okazała się bardziej skłonna do szczerej, poważnej rozmowy, niż była kiedykolwiek wcześniej. Nigdy przedtem nie otworzyła się na swoich płytach tak bardzo jak na tym zaśpiewanym w całości po polsku, dla wielu zaskakującym, nowym krążku.
Rozmawiał: Filip Kalinowski , foto: Stanisław Boniecki / Van Dorsen Artists
„Czasami ciężko mi tak często się otwierać” – śpiewasz na swojej nowej płycie. Uda ci się to zrobić teraz, w tej rozmowie?
Margaret: Mam potrzebę opowiedzenia o sobie. Dotarłam do momentu, w którym czułam, że gniję od środka, że kłębi się we mnie tyle słów i emocji, że muszę to wyrazić i nagrać płytę pokazującą pełen wachlarz moich przeżyć i odczuć. Proces twórczy był też inny niż zwykle, bo zaczęłam nagrywać album zaraz po powrocie z dwóch sporych tras koncertowych – po Polsce i Szwecji. Ze sceny od razu do studia. To był bardzo intensywny czas.
Jest też coś bardzo specyficznego w wieku 27 lat i nie chodzi mi tu tylko o członków klubu 27, ale również o wiele innych osób, które dokonują wtedy różnych przewartościowań w swoim życiu. Ty też do nich należysz.
Margaret: Dla mnie ten moment był przełomowy – pouczający, acz równocześnie trudny. Bo faktycznie dużo się we mnie gotowało, więc… wywróciłam wszystko do góry nogami, zrozumiałam się i zaakceptowałam. I w zasadzie nadal się we mnie gotuje, ale już mniej bulgocze. Musiałam się wreszcie wyzłościć. Tym bardziej że całe 27-letnie życie tego nie robiłam. I ta złość, rozwój, radość, niezrozumienie – przechodziłam przez to wszystko przez ten jeden rok. Teraz więc luzuję się od opinii innych na mój temat. Ufff
To jest coś, co mnie – osobę, która siedzi głównie w rapie i różnych muzycznych niszach – zawsze uderzało w rozmowach z przedstawicielami głównego nurtu: swego rodzaju autocenzura wynikająca zapewne z tego, o czym śpiewasz na swojej nowej płycie w słowach „idę na wywiad, jutro będzie afera”.
Margaret: Media lubią manipulować, lubią wyciąć z kontekstu jakaś głupotę czy żart, który w mig staje się nagłówkiem, a za moment memem. Nie lubię tego, złości mnie to, ale wiem, że nie ma sensu z tym walczyć.
Moja żona ma taką teorię, że nieważne, czy ktoś jest neurochirurgiem, szefem banku, czy gwiazdą estrady, to zawsze za duże pieniądze, jakie w swoim fachu zarabia, płaci ogromnym stresem. Zgodzisz się z takim twierdzeniem?
Margaret: Stres w tej branży jest przepotężny. Mój sukces przyszedł dosyć szybko, był duży i wziął mnie z zaskoczenia. Przez pewien czas po prostu płynęłam na fali – byłam pod wrażeniem tego, co się wokół mnie dzieje, tego, że ktoś chce mnie słuchać; czułam się ważna. I kiedy kilka lat później ten pierwszy kurz opadł, zaczęłam zadawać sobie szereg pytań i wzięłam wreszcie sprawy w swoje ręce. Jak patrzę wstecz, to wiem, że podjęłam kilka pochopnych decyzji, całkiem nieświadoma tego, czym będą skutkować.
Wokół ciebie jest duży sztab ludzi, z którymi pracujesz nad swoją karierą. Jak oni zareagowali na te zmiany, które aktualnie zachodzą?
Margaret: Nie podeszli do tego z jakimś ogromnym entuzjazmem, bo droga muzyczna, którą szłam dotychczas, była sprawdzona i prowadziła do sukcesów, a ja nagle… chcę coś zmienić. DLACZEGO? Po co? Nie mam na to racjonalnej odpowiedzi, mam „tylko” ogromną potrzebę szukania nowego i tworzenia; nie chcę wpaść w rutynę, chcę się rozwijać.
Pierwsze, co zmieniłaś, to język wypowiedzi. Trudno było ci przestawić się z angielskiego na polski?
Margaret: Kacezet i Gverilla – z którymi pracowałam nad tą płytą – bardzo mi w tym pomagali. Mam dużo mniejsze doświadczenie w pisaniu tekstów po polsku, więc nawet jeśli dobrze wiem, co chcę w nich wyrazić, to czasami ktoś musi mi pomóc ubrać to w słowa. I to była wspaniała przygoda, w trakcie której wiele się nauczyłam. Bo też w Kacezecie bardzo cenię to, że on nie przychodzi i nie mówi: „Dobra, daj, ja ci to zrobię”, tylko: „Ja cię tego nauczę, żebyś wiedziała na przyszłość, jak to zrobić”. To jest wspaniała cecha producenta. Naprawdę czuję, że przy tym albumie stworzyliśmy fajny team, w którego skład obok wyżej wymienionych wchodzą też Janek „Err Bits” Szarecki, Mikołaj Trybulec i Marek „Maro Music” Walaszek.
Kacezet wywodzi się z reggae’owego światka, Gverilla z rapowego, a ty robisz pop. Co jednak łączy te z pozoru dalekie od siebie gatunki, to zamiłowanie do prostych, dosadnych słów.
Margaret: To jest bardzo komunikatywne, a przy tej płycie zależało mi na jak najprostszej formie wypowiedzi, na relacji ja – ty. I dlatego nie ma tam żadnych skomplikowanych metafor czy bardzo lirycznych fraz. To był świadomy zabieg – żeby wskazać palcem i powiedzieć, że mówię to wszystko prosto do ciebie i mówię to prosto z serca.
Język polski pozwolił ci się bardziej otworzyć?
Margaret: Mam wrażenie, że słowa śpiewane po polsku mają większą moc. Więcej dla mnie znaczą, choćby dlatego, że to mój ojczysty język. Trudniej się to puszcza ludziom, trudniej się o tym rozmawia i trudniej też się to śpiewa, bo każde ze słów, które składają się na te piosenki, coś dla mnie znaczy i każde jest ważne. Pierwszy raz przeżyłam coś takiego przy okazji „Byle jak”, które było moim polskojęzycznym debiutem i osiągnęło niewyobrażalny sukces, a mi… ciężko przychodzi śpiewanie tego numeru. To nie jest zmyślona historia, to jest życie. I wracanie do tych ciemnych miejsc nie jest dla mnie komfortowe. Dlatego też lubię takie numery jak „Serce baila”.
Boisz się momentu, w którym przyjdzie ci zaśpiewać piosenki z tej płyty na scenie?
Margaret: Trochę tak. „Gaja Hornby” to bardzo intymna płyta. Pamiętam, jak pierwszy raz puściłam znajomym te piosenki i zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić – chodziłam nerwowo po pokoju i kręciłam się w kółko. Bardzo krępująca sytuacja. Swoją drogą wiele utworów, które napisaliśmy z myślą o tym albumie, finalnie na niego nie trafiło, dlatego że nie potrafiłam znieść myśli, że ktoś będzie słuchał czegoś, co jest tak blisko mojej duszy i serca
Bo też nieporównywalnie łatwiej jest przeżywać na scenie zabawę, niż rozdrapywać co wieczór przed publiką niezabliźnione rany.
Margaret: Kiedyś śmiałam się z tego, że artyści noszą na scenie ciemne okulary, a w pewnym momencie to zrozumiałam, bo sama czuję się wtedy bardziej komfortowo – mam za nimi swój mały azyl. I to też jeden z ważniejszych tematów na tej płycie: stawianie granic, zdrowa asertywność i na koniec jeszcze poradzenie sobie z poczuciem winy, że te granice się stawia.
Pewną granicę przekroczyłaś też, przeklinając w kilku piosenkach, bo inaczej odbiera się wulgaryzmy, kiedy słucha się rapowej płyty, na której jest to poniekąd wpisane w język wypowiedzi, a inaczej działa to na popowej, gdzie to „spierdalaj” budzi zupełnie inne emocje.
Margaret: Wszystkie te przekleństwa były wynikiem rozmowy i – przede wszystkim – podkreślały sedno sprawy, były ważne i potrzebne. Kiedy pisaliśmy z Kacezetem piosenkę „Błyski fleszy, plotki, ścianki”, to on mnie w pewnym momencie zapytał: „Dobra, Gosia, ale o co ci tak naprawdę chodzi?”. No i ja mu powiedziałam, że to nie chodzi o to, że zdjęcia są w ogóle ble, spierdalaj, tylko naprawdę są chwile, kiedy chcę pobyć sama, i ten fragment trafił później do piosenki. Zresztą Kacezet wiele razy wyłapywał z mojej mowy potocznej zdania, które świetnie spinały te piosenki pewną klamrą.
To jest ciekawe, że piosenki o cieniach sławy zaczęły się pojawiać w przemyśle rozrywkowym dopiero w ostatnich kilku latach. To, że do pisania ich zmusiła artystów chyba dopiero epoka social mediów.
Margaret: To prawda, choć ja nie napisałam tego numeru po to, żeby się żalić. Tak naprawdę nie wiem, kto ma w tym całym rozgardiaszu rację – pewnie wszyscy, każdy swoją. I choć wiem, że to nadal temat tabu i „nie wypada” tak mówić, to poruszyłam te kwestie, bo stawianie granic i szerzej pojęta asertywność to naprawdę zdrowy odruch. Po koncercie więc z wielką chęcią ustawię się do zdjęcia, ale o piątej nad ranem na lotnisku już niekoniecznie. Nie chcę jednak dalej w to brnąć, bo już zaczynam demonizować sprawę. Czasem więc są zdjęcia, a czasem ich nie ma. Proszę o zrozumienie i empatię. Za co z góry dziękuję.
Po tych wszystkich latach w branży dalej cię dotyka to, co ludzie piszą, gadają, i jak cię traktują w podobnych sytuacjach?
Margaret: Tak, ale już nie dotyka mnie to osobiście. Ostatnio między słowami wspomniałam gdzieś o tym, że chodzę do psychologa, co dla mnie jest stanem naturalnym – mam się dobrze i wcale nie zwariowałam, tylko potrzebuję czasem pogadać z kimś innym niż moi bliscy. Natomiast rozwinięcie tej myśli nie klika się tak dobrze jak: „Margaret chodzi do psychologa. Co zmusiło ją do tak drastycznego kroku? Tylko u nas!”. A jeśli ktoś robi ze mnie idiotkę, to ja naprawdę się wkurwiam. Bo jest całe mnóstwo osób, które mają różnorakie problemy psychiczne, i takie artykuły nie pomagają im sobie z nimi w żaden sposób radzić; nie zachęcają do odwiedzenia psychologa, tylko podsycają tę dziwną atmosferę, w której pójście na terapię jest czymś złym i automatycznie robi z ciebie wariata. A z głową jest dokładnie tak jak z całą reszta ciała – jak masz katar, to idziesz do lekarza, a jak potrzebujesz wzmocnienia, bo przed tobą trudny czas – idziesz do terapeuty. Dla mnie to oznaka zdrowego rozsądku, nie szaleństwa. I chciałabym, żeby to wybrzmiało mocno i szeroko. Chodzenie do psychologa jest ok. Szukanie pomocy jest ok. I nieradzenie sobie nieraz ze sobą samym też jest ok.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tych granic, które stawiasz na swojej płycie.
Margaret: To jest dla mnie trudne, nieprzyjemne i to też… kwestia wychowania. Bo my, dziewczynki, jesteśmy od małego tym karmione – że musimy się uśmiechać, ładnie wyglądać i na wszystko przytakiwać. Jest to pewne uogólnienie, ale bardzo to w sobie czuję. Jeśli komuś odmawiam, nie zgadzam się albo po prostu nie chcę czegoś zrobić, to mam ogromne wyrzuty sumienia. Stawianie granic jest więc dla mnie bardzo niekomfortowe, ale potrzebne, bo zdanie „Tak nie wypada” dzwoni mi w uszach od dziecka.
A czy wypada – co w tym względzie nie jest bez znaczenia – polskiej gwieździe pop śpiewać o tym, że „unosi się siwy dym”, który nie pochodzi chyba z papierosa?
Margaret: No właśnie. Nie wiem, co mam ci teraz powiedzieć, i nie wynika to z tego, że chcę się nagle z tego wycofać, bo boję się nagłówków, tylko dlatego, że nie jest to dla mnie jakiś szokujący temat – 27-latka, która nieraz złapie bucha. Może jestem z innej gliny, ale uważam, że wszystko jest dla ludzi, w odpowiednich ilościach oczywiście.
Dlatego w ogóle poruszam z tobą ten temat, bo to, że nawijają o tym raperzy, w opinii publicznej nie zmienia za wiele, bo i tak są oni postrzegani jako wyrzutki społeczeństwa, a o tym, że „normalni ludzie” zapalą sobie od czasu do czasu skręta, media mówią rzadko lub w ogóle.
Margaret: A jeśli mówią – to demonizują. I ja też nie będę teraz się nad tym jakoś szczególnie rozwodzić, bo w zasadzie… o czym tu gadać? To nie jest moja misja, ale dobrze by było, gdybyśmy wreszcie w tym temacie spuścili z tonu i nie kręcili afery tam, gdzie jej nie ma. Na tym albumie jest mnóstwo nagłówków, które mogą się świetnie sprzedać, które można idealnie podkręcić, zmanipulować, wyciągnąć z kontekstu. Bardzo długo byłam od takich rzeczy zależna, czasami wręcz nie wypowiadałam się na jakiś temat, bo bałam się, że zostanę opacznie zrozumiana, że ktoś przekręci moje słowa. A teraz mam to w dupie, bo wierzę w ludzi. Wierzę w to, że nie są głupi, mają swój rozum i swoje poglądy.
To jest dla mnie największy paradoks tego albumu – to, że chcąc wytyczyć granice, o których rozmawialiśmy, jednocześnie odsłaniasz się bodajże najbardziej w swojej karierze. Zgodziłabyś się z twierdzeniem, że „Gaja Hornby” bardziej niż o Margaret jest o Gosi?
Margaret: Pewnie też, choć myślę sobie, że tym albumem i tym alter ego – tą Gają Hornby – oddałam Margaret duszę. Bo wcześniej w całym zamieszaniu świadomie część tej duszy w sobie skryłam. Byłam za młoda, żeby tak się otworzyć, więc schowałam się za świetną produkcją, za hitami po angielsku i kolorowymi stylizacjami, za całym tym profesjonalizmem. Specjalnie nie dopuszczałam publiczności do tego, kim naprawdę jestem, bo w tamtym czasie nie poradziłabym sobie emocjonalnie z tym wszystkim. A teraz jestem na to gotowa.
asystent: Kuba Krul / STUDIO LAS
stylizacja: Michał Koszek / Van Dorsen Artists
Asystenci stylisty: Przemek Falarz & Ewelina Oszczypała
makijaż: Aga Wilk / Van Dorsen Artists
włosy: Michał Bielecki
Produkcja: Ewa Dziduch, Daniel Jankowski
293 komentarze