Na przykładzie jego kariery o polskiej scenie hiphopowej można opowiedzieć więcej niż na bazie CV czy też dyskografii wielu innych reprezentantów tego środowiska. O tym, jak długa jest historia hip-hopu nad Wisłą, najlepiej świadczy to, że ojciec 22-letniego Otso u schyłku lat 90. trzymał się blisko z pionierami kładzenia słów na bicie, czyli z Molestą. O tym natomiast jak szeroka, barwna i bogata jest dzisiaj ta branża, dobrze pokazują dwa albumy wydane przez Otso nakładem Asfalt Records – zanurzony w klasycznym brzmieniu, nieco hermetyczny w swoim samplopochodnym sznycie „Slam” i mieniący się pełną paletą współczesnych barw, popowo przystępny „Nowy kolor”. Zanim więc 1 lutego przyszłego roku ukaże się kolejny krążek Młodego Jana, postanowiliśmy zapytać go, z czego wyrasta jego fascynacja klasyką, czym spowodowana była stylistyczna wolta, którą wykonał pomiędzy albumami, i czemu nie warto pytać innych o zdanie.
Jesteś przedstawicielem pierwszego pokolenia Polaków, które wychowywało się w domach, gdzie rap był obecny jeszcze przed waszym urodzeniem. Jak to jest dorastać przy wtórze bitów i rymowanych wersów?
Nie było tak, że nasza chata była przesiąknięta rapem i cały czas leciała tylko taka muzyka, ale mój ojciec kumplował się z ludźmi pokroju Pelsona, był zanurzony w tej kulturze i prędko dowiedziałem się, z czym mam do czynienia. „Polepione dźwięki” Fisza to chyba pierwsza kaseta, którą pamiętam. Brat mojego taty, który był nastolatkiem, kiedy ja byłem jeszcze dzieciakiem, wkręcał się w hip-hop dużo bardziej i za każdym razem, gdy wchodziłem do jego pokoju, czegoś słuchał i tak odkrywałem różne rzeczy. Miałem siedem czy osiem lat, kiedy jeszcze polskie rapowe klipy rzadko leciały w telewizji, więc gdy jakiś teledysk się trafił, wskakiwaliśmy na kanapy i machaliśmy łapami zajawieni tym na maksa. No i jakoś to powoli we mnie wsiąkało.
I nawet na chwilę nie zrobiłeś sobie przerwy od rapu?
Miałem taki etap, że słuchałem dużo polskiego reggae. Jarałem się pierwszymi płytami East West Rockers czy Natural Dread Killaz i kiedy zaczynałem, ciągnęło mnie właśnie w tym kierunku. Odkopałem niedawno moje pierwsze zapiski tekstowe i słabej jakości audio nagrane na mikrofonie do skajpa – mój ziomal znalazł jakiś wiersz w podręczniku do polskiego, a ja próbowałem go sobie zaśpiewać pod któryś riddim. Jarałem się też hip-hopem, ale myślałem, że pójdę w reggae.
Poszedłeś jednak w rap, i to z początku mocno klasyczny…
Bo zanim jeszcze zacząłem rapować, robiłem bity i myślę, że to mnie w jakiś sposób ukształtowało. Nie wiem, czy dlatego, że tak było prościej, czy z jakichś innych powodów, ale kleiłem je z sampli, w oldschoolowym stylu. Pasowało to do tego, czego wówczas słuchałem – Joey Bada$$, Pro Era, właściwie cały ruch Beast Coast z Nowego Jorku jest mocno osadzony w klasyce; z wyjątkiem Flatbush Zombies. Tym się jarałem i inspirowałem, bo nie znam całej historii amerykańskiego i polskiego oldschoolu; to zupełnie nie mój klimat. Słuchałem praktycznie tylko pierwszego mikstejpu Bada$$a i to on zaszczepił we mnie zajawkę na podobne brzmienia z duszą. Tego typu rzeczy zacząłem szukać po soundcloudach i różnych beatmakerach. I z tego wyrósł „Slam”.
Foto: Piotr Pytel
Ani na „7”, ani na „Slamie” nie ma jednak żadnych twoich bitów.
Bo na pewno nikomu nie chciałbym ich pokazywać. Nikt by mnie za nie nie sproposował, jak mniemam. A że zacząłem się bawić rapem i nawijać, to już tak zostało.
W tej kwestii byłeś mniej samokrytyczny?
Zdecydowanie bardziej podobało mi się to, jak rapowałem. Bo uważam, że jeśli coś jest dobre, to to usłyszysz; nie musisz nikogo pytać o zdanie. Nie jesteś głuchy i sam dobrze wiesz, czy to brzmi fajnie, czy nie. Miałem zajawkę, że nagrałem coś fajnego i mi to siedzi, więc od razu chciałem, żeby usłyszał to ktoś inny.
Twój debiut w Asfalt Records usłyszało wielu i wielu spośród nich uznało go za jedną z najlepszych klasycznie hiphopowych produkcji ostatniej dekady. Ty jednak po „Slamie” wypuściłeś radykalnie inny „Nowy kolor”.
Ale to nie znaczy, że zamknąłem tamten etap. Ludziom się wydaje, że ja już nigdy nie wrócę do tych brzmień, bo się jaram tylko nowymi rzeczami. To nieprawda, pewnie za jakiś czas znów zacznę nagrywać „klasyczne” kawałki, ale wtedy, kiedy będę to czuł. Gdy robiłem „Slam”, słuchałem właściwie tylko Beast Coastu, a z czasem odkrywałem coraz to nowszą muzykę. To naturalne. Wcześniej nie jarałem się new schoolem – miałem swoje ulubione numery, ale nie słuchałem ich na ripicie i nie byłem w to za bardzo wkręcony. Któryś kumpel podrzucił mi link, zobaczyłem coś na YouTubie, sprawdziłem w serwisie streamingowym i nagle się okazało, że te nowe, świeże rzeczy mi się po prostu podobają i to ich najczęściej słucham. Wynikiem tego był „Nowy kolor”, ale za chwilę wyjdzie moja kolejna płyta i znów będzie nieco inna. Bo nigdy nie powiedziałem, że kończę z boom-bapem i też bym nie chciał za dwa lata mówić, że kończę z auto-tune’em, bo nie jestem w stanie przewidzieć, czy do czegoś kiedyś nie wrócę. Może pójdę w zupełnie inny gatunek muzyki? Bardzo bym sobie tego życzył, żeby nie siedzieć wyłącznie w rapie i tej kulturze.
U ciebie ta zmiana była paradoksalnie bardziej radyklana, bo odbyła się w ramach jednego gatunku. Rap jest dziś tak rozległy, że podobna wolta stylistyczna jest czymś takim jak w latach 90. metamorfoza z metala w hiphopowca, którą sam – swoją drogą – przeszedłem w ciągu tygodnia. Usłyszałem Cypress Hill, ściąłem kudły, wyrzuciłem kostkę i zacząłem chodzić w szerokich spodniach.
To naturalne. Możesz coś odkryć i zmienić swoją wizję świata o 180 stopni. Tym bardziej w moim wieku, bo „Slam” powstał, jak miałem 19 lat, a wydałem go, mając 20. W tym okresie cały czas odkrywasz nowe rzeczy i już nawet nie chodzi o muzykę, tylko o sposób myślenia i patrzenia na rzeczywistość; wszystko zaczyna w tobie dojrzewać. Choć nie uważam, że teraz jestem kompletny, poznaję nowe rzeczy i nie mam problemu, żeby się do tego przyznać. Kiedyś mówiłem, że coś jest be, a teraz uważam, że jest zajebiste, i tak samo za pięć lat mogę się wstydzić wersów, które teraz rapuję z pełnym przekonaniem. To jest rozwój i wydaje mi się, że ja to rozumiem, ale część moich odbiorców niestety nie. Wielu uważa, że jak zrobiło się coś kiedyś w jakiś konkretny sposób, to już trzeba do końca życia robić dokładnie tak samo.
Foto: Piotr Pytel
Pomiędzy tymi dwoma płytami odmłodził ci się fanbase?
Tak. Bo nie oszukujmy się, brzmienie „Nowego koloru” jest dziś popularniejsze, to jest ta nowa fala. Na moje koncerty przychodzą często osoby, które mają po 14-15 lat, ale nie słuchają mnie tylko małolaty, bo podbiło do mnie na przykład małżeństwo z dziewięcioletnim synem i to oni chcieli iść na ten koncert, pokazać tę muzykę swojemu dziecku. Nie ma złotej zasady, kto tego może słuchać, a kto nie. Sam słuchałem Molesty, mając osiem czy dziewięć lat, co dla niektórych rodziców mogło być pato, a nie jestem gościem, który wychodzi na ulicę, żeby się z kimś napierdalać; jestem normalną osobą. To tylko muzyka, bawmy się i pozwalajmy jej słuchać każdemu; ja nie robię jej dla konkretnej grupy odbiorców.
Gdy po raz pierwszy słuchałem „Nowego koloru” uderzyło mnie, jak bardzo popowa to płyta. W rzadkim, pozytywnym wydźwięku tego słowa.
Nie rozważałem jej w kategoriach popu. To, że refreny są chwytliwe, to jest w dużej mierze zasługa producentów i bitów. W tej ostatniej kwestii jestem akurat bardzo krytyczny, selekcja trwa u mnie bardzo długo i zawsze szukam czegoś takiego, że odsłucham fragment i mówię: wow, zajebiste! Gadałem niedawno z Włodim, że potrzebujemy dokładnie sześć sekund bitu – jednego taktu, i już wiemy, czy to jest to. Mnie inspirują bity; jestem takim typem MC, że poza jakimiś pojedynczymi wersami w telefonie właściwie nie mam żadnych notatek, zaczynam pisać dopiero, jak dostanę muzykę, pod wpływem emocji. I pewnie dlatego jest to takie chwytliwe, czy wręcz – jak powiedziałeś – popowe, bo wychodzę od melodii i zazwyczaj pierwsze, co powstaje, to refren.
Twoja przemiana spotkała się ze sporą ilością hejtu. To cię jakkolwiek dotyka?
Foto: Piotr Pytel
W jakiś sposób to na mnie działa, nauczyłem się jednak z tym żyć i nie przykładam do tego takiej wagi jak kiedyś. Na początku czytałem wszystko i myślałem sobie: o kurwa, słabo, coś w tym musi przecież być, jak tyle osób tak pisze. A teraz czytam nieporównywalnie mniej, ale dalej czytam – nie wierzę tym, którzy mówią, że w ogóle mają na takie rzeczy wyjebane. Każdy liczy się z cudzą opinią, kiedy wypuszcza nowy kawałek czy jakiekolwiek inne dzieło. Kiedyś jeśli słyszałem, że ktoś mówił o mnie źle, od razu chciałem działać – odpowiadać, nagrywać jakieś zjebane filmiki. Dzwoniłem do mojego menedżera, a on mi tłumaczył: nie, poczekaj, przyjdzie odpowiedni moment i wtedy to zrobisz. No i faktycznie przyszedł ten moment, nagrałem numer „Nigdy już nie będzie jak kiedyś” i wyszło lepiej, bo wyraziłem wszystko tak, jak powinien to zrobić MC – w kawałku, a nie od razu na Instagramie. To był jeden z najtrudniejszych numerów, bo jednak te emocje wciąż rosły i musiałem w końcu usiąść i je z siebie wyrzucić.
Wspomniałeś już o swojej nowej płycie, która ukaże się 1 lutego. Sądząc po trzech singlach, nie będzie to jednorodny krążek.
Wydaje mi się, że jest newschoolowy, choć są na nim również numery oldschoolowe, klubowe czy nawet śpiewane, bo chciałem sprawdzić, czy umiem to zrobić i bez auto-tune’a. Dobraliśmy single tak, żeby pokazać przeróżne style, które się na tej płycie mieszają, to, że nieraz mogę ludzi zaskoczyć. Bo ja nie robię starej szkoły ani nowej, każdy singiel będzie zupełnie inny od poprzedniego. I jeśli ktoś jara się jedną estetyką, nie zostanie ze mną na dłużej, bo nie chcę siedzieć w tym, co mi przyniosło popularność, tylko próbować nowych rzeczy.
Foto: Piotr Pytel
A skoro jesteśmy przy tym próbowaniu, powiedz, jakie masz dalekosiężne plany?
Na pewno chciałbym w kolejnych latach stać się bardziej… muzykiem. Nie tylko pisać teksty i wybierać bity, ale zrozumieć zasady kompozycji i wszystko, co się muzycznie dzieje wokół mnie. Może kiedyś w przyszłości sam wyprodukuję płytę… Na nowy album zrobiłem jeden bit – 50-sekundowy skit, ale moim zdaniem brzmi fajnie. Nawet jeśli nie jest perfekcyjny, chciałem mieć cząstkę siebie na tej płycie i nawet to, że w trackliście będzie napisane produkcja: Otsochodzi, jest dla mnie strasznie fajne. To, że ludzie pierwszy raz usłyszą mój bit. Zobaczymy, czy uda mi się w tej kwestii rozwinąć skrzydła, ale na pewno chciałbym mieć nad tym coraz większą kontrolę.
To plany, a… marzenia?
Marzę o tym, żeby było tak jak teraz – żebym mógł żyć z tego, co robię, być z siebie zadowolonym i mieć zawsze czas na muzykę. Żebym w każdym momencie mógł sobie usiąść i po prostu tworzyć.
Rozmawiał: Filip Kalinowski