Mogą służyć za plażę nudystów i saunę, można tam zrobić imprezę, uprawiać marchewkę, spotkać sąsiada. Działają jak miejska klimatyzacja, obniżają zanieczyszczenie powietrza, mogą nawet uchronić przed powodzią. I niebo można pokontemplować, i świat łatwiej stamtąd ogarnąć. Miejskie dachy to wciąż jednak w ogromnej większości tereny uśpione. Czas je obudzić.
– Najpierw z balkonu musimy wejść na gzyms, ale nie martw się, jest dość szeroki, tak z półtora metra, naprawdę trudno byłoby z niego spaść – pociesza Sylwia, gdy wchodzimy do mieszkania jej mamy, mieszczącego się na 12. piętrze bloku na jednym z warszawskich osiedli. Ostatnie kondygnacje projektowano z myślą o artystach, dlatego mieszkania położone najwyżej są piętrowe – z bardzo dobrze nasłonecznioną pracownią tuż pod dachem. Zapewniło to malarzom odpowiednie światło (w sąsiednich blokach takie mieszkania z pracowniami mieli m.in. Franciszek Starowieyski, Jan Dobkowski i Geno Małkowski), a także otworzyło przed lokatorami (i ich znajomymi) perspektywę dachu.
Jerzyki, trzmiele i gołe baby
Po gzymsie przechodzimy za załom budynku, by po metalowej drabince wejść na dach o powierzchni ponad 100 m2. Widok rozciągający się z 13. piętra trochę onieśmiela, więc dajemy odpocząć uginającym się kolanom i siadamy na szerokim kominie. Zanim doczołgamy się do krawędzi, siedzimy chwilę, próbując zdekonstruować wydobywające się z wywietrzników zapachy i odgadnąć, co sąsiedzi Sylwii mają dziś na obiad. Czasem z wnętrza wielkiego budynku dochodzi do nas stuknięcie patelni i urywki głośniejszych rozmów. Gdy już trochę oswajamy się z sytuacją, rozkładamy koc, na nim przyniesiony na plecach prowiant i zaczynamy piknik z widokiem na miasto. Czasem musimy tylko robić uniki przed latającymi na tej wysokości zwinnymi jerzykami i ociężałymi majowymi chrabąszczami. – Ja przychodzę tu sobie posiedzieć kilka razy w roku, zwykle późną wiosną, kiedy zachód słońca jest najbardziej spektakularny. Ale moja mama od lat opala się na tym dachu nago – mówi Sylwia z miną osoby ciężko doświadczonej przez los.
Koty, kuny i kominiarze
– Użytkowanie dachów z jakiegoś powodu jest u nas zupełnie zaniedbane. Klimat już dłużej nie może być wymówką. Obserwując dachy Berlina, Nowego Jorku czy Zurychu, gdzie co roku odbywa się festiwal Rooftop Day, widzimy podniebny potencjał – mówią Małgorzata Kuciewicz i Simone De Iacobis, odpowiedzialni za zainicjowany przez Fundację Bęc Zmiana projekt „Dachologia. Podniebne miasto”, mający na celu spopularyzowanie idei wykorzystania dachów budynków jako przestrzeni wieloużytkowej. Co to znaczy? To znaczy, że dachy się marnują. Przywrócone miastu dachy płaskie organizatorzy akcji chcą zamienić w punkty widokowe, miejsca spotkań dla lokalnych wspólnot lub ogrody i place zabaw dla wszystkich. Na razie organizują spacery po warszawskich dachach (najbliższe odbędą się w dniach: 11- 12 i 25-26 czerwca), wykłady i warsztaty, na które zapraszają profesjonalistów z branży architektonicznej, mieszkańców miasta, przedstawicieli wspólnot mieszkaniowych, instytucji i rm użytkujących najwyższe piętra budynków. – Koty, kuny i kominiarze doskonale znają krajobraz architektury dachowej. Dla pozostałych ta wyniesiona grań miasta jest raczej niedostrzegalna, chociaż mamy wiele historycznych tarasów na dachach – mówią Kuciewicz i De Iacobis. – Temat dachów przyjaznych środowisku też rozwija się powoli, ale mamy coraz więcej tzw. dachów zielonych, czyli „powierzchni biologicznie czynnych”, białych (o wysokiej re eksyjności obniżającej zużycie energii) czy niebieskich z panelami fotowoltaicznymi. W końcu powoli doceniana staje się u nas siła tej tzw. piątej elewacji. Zależy nam jednak przede wszystkim na spopularyzowaniu dodatkowej idei: wykorzystania dachów budynków jako przestrzeni publicznej lub sąsiedzkiej – tłumaczą.
Kabrio dla każdego
Projekt Dachologia zaczął się od rezydencji w Akademie Schloss Solitude w Stuttgarcie, gdzie Małgorzata Kuciewicz i Simone De Iacobis zaprojektowali „Dom Kabrio”, willę z otwierającym się dachem służącą do „celebrowania przestrzeni i kontemplacji nieba”. – Kolejnym naturalnym krokiem była re eksja, jak otworzyć architekturę na rmament w skali całego miasta – wspominają. – Jest w nas odwieczne pragnienie kontemplacji nieba, co w architekturze wyrażały sklepienia malowane w gwiezdne niebo, barokowe iluzjonistyczne plafony czy modernistyczne tarasy. Czujemy naturalny ciąg do miejsc wyniesienia, punktów widokowych otwierających nietypowe perspektywy, miejsc kontemplacji przestworzy, również miejskich – tłumaczą. Jednak dachy potrzebne nam są nie tylko do kontemplacji. Według szacunków IMO (Międzynarodowej Organizacja ds. Migracji) w 2050 r. w miastach będzie mieszkało już 80% populacji (w 2014 r. na obszarach miejskich mieszkało ponad 54% ludności świata). Dachy są nam potrzebne nie tylko z powodów estetycznych i psychologicznych (potrzebujemy zieleni do szczęścia!), ale też klimatycznych i ekologicznych.
Dach ratunkowy
Postulat poprawy jakości życia mieszkańców poprzez powiększanie terenów zielonych to nie fanaberia głupich lewaków, zdemoralizowanych wegetarian i złych cyklistów, to już także konieczność. Zabudowane betonem i asfaltem miasta, których dachy pokryte są blachą, papą i innymi materiałami bitumicznymi, nadmiernie się nagrzewają. Według danych U.S. EPA (US Environmental Protection Agency) temperatura w centrum miasta może być wyższa nawet o 5-6°C od temperatury na terenach niezurbanizowanych. Miasta schłodzić można dzięki obsadzaniu dachów zielenią. Zmniejszy to też poziom zanieczyszczenia powietrza i obniży zużycie energii (zimą ograniczy straty ciepła przez strop, a latem ograniczy potrzebę klimatyzowania pomieszczeń). Wiedzą o tym Niemcy, którzy nie tylko utrzymują Centrum Doskonalenia Dachów Zielonych przy Uniwersytecie w Neubrandenburgu, ale też realizują jego postulaty w praktyce: na berlińskim placu Poczdamskim powstały obok siebie budynki z dachami zielonymi o łącznej powierzchni 40 000 m2. Z kolei Duńczycy od 2010 r. obsadzają roślinami wszystkie nowe i modernizowane kopenhaskie budynki z płaskim dachem (czyli o nachyleniu do 30 stopni). Program zielonych dachów w Kopenhadze jest częścią większego planu, który zakłada, że do 2025 r. miasto będzie w stanie samodzielnie neutralizować całą zawartość CO2 w powietrzu. Miejskie dachy mogą nas też wyżywić. Jedna z największych miejskich farm na świecie mieści się na dachu sześciopiętrowej kamienicy na nowojorskim Brooklynie. Na 3716 m2 Brooklyn Grange uprawianych jest ponad 40 odmian warzyw. Z widokiem na najsłynniejsze miasto świata rosną sobie pomidory, jarmuż, koper włoski, sałata, przeróżne rośliny korzeniowe i wiele odmian ziół. W Wielkim Jabłku, na innym brooklyńskim dachu, rosną z kolei dynie – projekt „Rooftop Farm” powstał w 2008 r. i jest pierwszym tego typu przedsięwzięciem w Ameryce Północnej. Mieszkańcy różnych metropolii coraz chętniej uprawiają podniebne ogródki także na własną rękę, zakładają na dachach nawet kurniki i stawiają pasieki.
Z kwiatka na daszek
– Obawiam się, że odpowiedź może brzmieć „0” – mówi mi Wiktor Jędrzejewski, współzałożyciel organizacji Miejskie Pszczoły, gdy pytam go, na ilu pozawarszawskich dachach udało się już postawić ule. Bo na dachach stolicy jest ich coraz więcej (Wiktor doliczył się już ośmiu). – Były próby w Szczecinie, ale na razie nic tam nie stanęło. Były próby w Lublinie, nieskuteczne. W Kłodzku niby coś jest, ale to dach porośniętej trawą części twierdzy w środku miasteczka, trudno to uznać za prawdziwy dach, wygląda to jak trawiasta górka – wylicza Wiktor, który dwa lata temu wpadł na pomysł hodowania pszczół. Okazało się to jednak trudne logistycznie. Pszczoła wymaga opieki, może mniejszej niż pies czy kot, ale za to regularnej. W sezonie raz w tygodniu trzeba zajrzeć do ula i zobaczyć, co tam się dzieje, czy pszczoły nie potrzebują pomocy. Swoje ule chciał więc postawić w pobliżu Warszawy, ale tra ł na informację, że tak naprawdę pszczoły najlepiej mają się w mieście. – Nie ma tu tak dużo chemii jak na wsi, gdzie opryskuje się uprawy. Poza tym w mieście ciągle coś kwitnie, w parkach jest dużo różnorodnych roślin, a pszczoły uwielbiają zaniedbane podwórka ze zdziczałymi klombami wokół gurek Maryjki – opowiada. Pierwszy ul miejskich pszczół stanął w parku Królikarnia, ale drugi już na dachu budynku mieszkalnego. Trzeci miał być budynek publiczny. I tu pojawił się problem. Regulamin porządkowy Warszawy wykluczał hodowlę pszczół w mieście, można je było trzymać w odległości przynajmniej jednego kilometra od zabudowań. – Nie znaleźliśmy w Warszawie takiego miejsca – Wiktor rozkłada ręce. – Postanowiliśmy postawić urzędników przed faktem dokonanym. Sami postawiliśmy około 50, ale przecież i tak w Warszawie jest ich kilkaset, większość stoi od bardzo dawna, np. na terenach SGGW. Zadziałało. We wrześniu 2014 r. radni zalegalizowali hodowlę miejskich pszczół.
Sauna i Szekspir
W ramach projektu „Dachologia. Podniebne miasto” powstaje atlas dachowych marzeń. Mieszkańcy miasta zgłaszają dachy, które ich zdaniem nadają się do zagospodarowania, dzielą się pomysłami i wspomnieniami (imprezy), pokazują zdjęcia (ślubne). – Na warsztatach wypracujemy sposób działania, który pomoże nam przekształcić płaski dach w sąsiedzki taras, saunę, przestrzeń dla sportu, tańca i ogrodów. Ale interesuje nas również, jak umeblować dachy strome – tłumaczą organizatorzy. – Zgłosił się do nas również konstruktor, który chce wesprzeć nas swoją ekspercką wiedzą na temat najnowocześniejszych technik wzmacniania stropów czy wycinania otworów na schody – dodają. Dachy mogą nas żywić, dotleniać, uspokajać, integrować z sąsiadami i zapewniać rozrywkę – Kraków ma swoje Roof Party, a Gdańsk – De Róf, czyli koncerty na dachu Teatru Szekspirowskiego (najbliższy 24 czerwca, zagra Wild Nothing i Olivier Heim). Coraz więcej jest inicjatyw, które otwierają przed mieszkańcami podniebne miasto. Ale do dachów można mieć też stosunek oddolny i odkrywać je na własną rękę. Do czego oczywiście (nie) zachęcamy.
4 komentarze