Bawcie się albo spierdalajcie!

Unsound to jeden z najpoważniejszych zawodników na festiwalowej scenie nie tylko Polski, ale i świata. Zarówno muzycznie, jak i tematycznie skupia się na zagadnieniach ważkich, występujący w Krakowie artyści zwykle też nie mają ochoty rozprawiać o błahostkach. Brytyjski producent, didżej i promotor Regis przez dwie dekady swojej obecności na scenie techno dorobił się statusu legendy. Jego zdanie na temat autentyczności, ironii i subtelności powinien wziąć sobie do serca każdy, kto mniej lub bardziej aktywnie uczestniczy w obiegu współczesnej muzyki

„Necklace of Bites”, projekt, który zaprezentujesz podczas tegorocznego Unsoundu, jest swoistą retrospektywą twoich dwóch dekad na scenie. Jak się czujesz, grając kawałki, które zrobiłeś przed laty?

Nigdy nie miałem z tym problemu. Wciąż gram te numery w swoich setach. Grają je też inni producenci i didżeje. Z większością utworów czas obszedł się łaskawie, jako że zajmują one swoje własne miejsce na dźwiękowej mapie świata. Kiedy je nagrywałem, nic wokół nie brzmiało podobnie. Zresztą zawsze chodziło mi o coś więcej niż muzykę. „Necklace of Bites” to celebracja mojej chlubnej przeszłości, która… wcale taka chlubna nie była. Wiem, że wielu ludzi nie tyle ignoruje swoją przeszłość, ile stara się odejść od niej jak najdalej. Ja nie czuję jej ciężaru. Często wręcz mnie inspiruje – zastanawiam się, jak mogłem zrobić coś takiego, mając tak ograniczone środki. Zaskakuję sam siebie. Podczas festiwalowego występu nie będzie jednak chodziłowyłącznie o mnie. To nie będzie klasyczny set techno, będzie dużo bardziej zróżnicowany. Wplotę w niego sporo innych rzeczy z mojej wytwórni. Mam nadzieję, że będzie interesujący.

Czy zamierzasz jakoś poruszyć temat interferencji, który jest motywem przewodnim tegorocznej edycji festiwalu?

Jak już wspominałem, zawsze chodziło mi o coś więcej niż muzykę. Zakłócenia to dokładnie to, czym się zajmuję. Uwielbiam wszelkie naruszenia norm. Nie chodzi o zakłócenia takie jak – znane nam z radia – szumy czy zgrzyty. To by było zbyt proste odniesienie się do tematu. Chodzi o burzenie. Kiedy mój set coś zakłóca, blokuje przepływ danych czy nie współgra z tym, jak ktoś wymyślił dane oprogramowanie – to jest najlepsze, co może się zdarzyć. Jeśli coś nie pasuje, psuje obraz całości i odstaje od otoczenia, to właśnie w tym znajdują się interferencje, których szukam. Zresztą zobaczymy, co się stanie w trakcie występu. Moja muzyka wydobywa się z trzewi, jest konfrontacją. Nie jest lekko strawna, nie wpisuje się nawet w kontekst techno. To rodzaj zakłóceń, które przynoszę. Nie muszę robić nic specjalnego, by wystąpiły. To naturalne.

Zakłócenia wydają się kluczem do zrozumienia muzyki, która pojawiła się w 1993 r. Odzieranie dźwięku i kąpanie go w mroku jest swoistym paradygmatem tego czasu. Z jednej strony na scenie techno pojawiliście się wy z labelem Downwards, z drugiej – Nowy Jork przeżywał falę twardego, minimalistycznego rapu spod znaku Wu-Tang Clan. Wierzysz w zeitgeist?

Wydaje mi się, że to kwestia reakcji, jaka nastąpiła po latach 80. Wszystkim się wydawało, że to, co jest, będzie nadal trwało, a tu nagle nadeszły lata 90. i niektórzy poczuli się trochę jak wygnańcy. Nie wydaje mi się, żeby ten mechanizm był tak widoczny w ostatnich dekadach, ale wtedy naprawdę tak się czuliśmy. Poszukiwanie własnego miejsca i ustosunkowywanie się do swoich poprzednich inspiracji to też kwestia wieku. Wybór środków wyrazu był dla mnie zupełnie naturalny, nie wynikał z otoczenia czy pozycji, w jakiej się znajdowałem, tak się po prostu stało – takie dźwięki do mnie przemawiały, takie chciałem wówczas produkować i… wychodzi na to, że były one mroczne. Ludzie mają tendencję do utożsamiania mroku z negatywnymi emocjami. Dla mnie ciemność to potężna siła, oczyszczająca i pozytywna. I to właśnie ta siła do mnie przemawiała, chciałem, by dźwięk miał bezpośredni wpływ, wywierał nacisk. Nie wydaje mi się, żeby tamte czasy były szczególnie mroczne. Wczesne lata 90. były dostatnie, nie było kryzysu. Jednocześnie wszystko było jednak jakieś nieśmiałe i przeciwko temu chcieliśmy się zwrócić. Czy był to zeitgeist? Nie wiem. Bardzo możliwe. Wszystko jest połączone. Ale równocześnie jest to też nasza romantyczna wizja tamtych czasów, bo dziś wydaje mi się, że zrobiłbym dokładnie to samo.

Techno zawsze mocno łączono z miastami, z których się wywodziło. Lokalne sceny były utożsamiane z kontekstem urbanistycznym Detroit, Berlina czy twojego rodzinnego Birmingham, które idealnie pasuje do modelu przemysłowego miasta jako żyznej gleby dla muzyki elektronicznej. Czy w twojej muzyce można odnaleźć jego dźwiękowy obraz?

Jestem bardzo ostrożny, odpowiadając na pytania tego typu. Czy twoje otoczenie wpłynęło na sposób, w jaki robisz muzykę? Myślę, że tak, ale moje inspiracje niekoniecznie były związane z Birmingham. Często snułem wizje, jak by to było urodzić się w Nowym Jorku w latach 70. albo w Berlinie na początku 80. To tam należy szukać źródeł moich pomysłów. Jestem włóczęgą, uwielbiam podróżować i czerpię z mnóstwa różnych dziedzin czy miejsc. Nigdy nie czułem się związany tylko z tym miastem. Ludzie zaczęli nazywać te dźwięki „brzmieniem Birmingham”, ale właściwie chodziło im tylko o to, co wtedy robiliśmy ja i Tony (Surgeon – przyp. red.). Birmingham jest dużo bardziej zasłużone dla techno. Manager Network Records Neil Rushton odkrył Detroit jeszcze w czasach, kiedy wszyscy byli zapatrzeni w Chicago. Gdyby za jego sprawą 10 Records nie wydało w 1988 r. składanki z kawałkami tamtejszych producentami, Detroit byłoby dzisiaj zupełnie innym miejscem. Birmingham może być pod tym względem niedocenione, ale my nigdy nie chwaliliśmy się naszymi dokonaniami, jak ludzie z Manchesteru. Nie wiem więc, czy to otoczenie mnie ukształtowało, ale – w szerszym sensie tego słowa – na pewno jestem produktem tego konkretnego miasta. Oczywiście jest ono bardzo przemysłowe, ale nie wydaje mi się, żebym dlatego robił tak ciężką muzykę. Duży wpływ na mnie miał Mick Harris, z którym na początku lat 90. dzieliłem studio. Słyszałem, co robił z zespołami takimi jak chociażby Napalm Death, a także ze swoim solowym, ciężko-dubowym projektem Scorn, który był piorunującą, mroczną rzeczą. Ale w tym samym czasie drzwi obok próby miał bardzo melodyjny zespół Broadcast, a trochę dalej – gość, który w 1998 r. zmarł niestety na AIDS – Tony De Vit, jeden z filarów hardbag house’u – miłośnik podniosłych, mocno popowych brzmień. Birmingham pełne było różnych stylów i trudno znaleźć dla nich jakiś wspólny, miejski mianownik. Każdy robił swoją własną muzykę, dokładnie tak jak chciał, a że wszyscy byliśmy wtedy dzieciakami, to ta muzyka okazywała się w dużej mierze interesująca. Bo przecież to dzieciaki robią zwykle najciekawszą muzykę.

Cały wywiad do przeczytania w naszym magazynie.

Dodaj komentarz

-->