Wyprawa do Progresji, z większości zakątków stolicy, jest podobną eskapadą, co podróż do Łodzi. Po dotarciu na kraniec świata szybko zanurkowaliśmy do klubu, żeby załapać się na końcówkę koncertu #Maybeshewill, którzy zafundowali nam kawał jałowego i do cna rodzajowego post-rocka i nie zasłużyli by się nad nimi specjalnie rozwodzić.
Na szczęście punktualnie o 21 na scenie, w towarzystwie niepokojących wizualizacji, pojawili się panowie z #DillingerEscapePlan, żeby rozpocząć swój dynamiczny show. Zatopione w stroboskopach spazmatyczne, agresywne eksplozje mieszały się z antemicznymi, czasem niemal popowymi fragmentami, tworząc mieszankę, która pozornie niehomogeniczna i umiarkowanie spójna okazała się ekscytująca i pobudzała wszystkie zmysły. Gęste i nieprzejrzyste mathcore’owe fragmenty przełamywane były zaraźliwymi melodiami, które stopniowo poszerzały poznawcze i emocjonalne spektrum czyniąc cały 75-minutowy występ nieprzerwanie ekscytującym. Lider i wokalista, Greg Puciato miotał się po scenie, zbijał piątki oraz podrzucał fanom mikrofon i na każdym kroku udowadniał dlaczego okupuje szczyty zestawień najlepszych współczesnych metalowych frontmanów. Niemniej energetyczny był gitarzysta #BenWeinman skaczący co rusz po wzmacniaczach, barierkach i noszony na ramionach wiernych fanów. Zespół znalazł nawet moment, wśród swoich nieskończenie skomplikowanych rytmicznych struktur, na klaskanie do rytmu. Kończąc jednak z ironią, chemia pomiędzy zespołem i publicznością cyrkulowała po całej, dusznej sali Progresji, podkreślając doniosłość całego wydarzenia. I nawet wykrzykiwane tu i ówdzie „Napierdalać!” nie brzmiało tak przaśnie jak zwykle.