Kilka spostrzeżeń na temat słuchania muzyki, do których punktem wyjścia były gadki w klubie festiwalowym AFF, nowy numer “Twojego Stylu” czy innego “Elle” i Lou Reed mania na FB.
Dobra. Wiem, że fajnie pokazać się na jakimś improwizowanym koncercie, a w swoim playerze mieć przynajmniej kilka folderów z industrialem i noise’em, ale to, w jaki sposób ogół słuchaczy podchodzi do muzyki, nie zmieniło się ostatnimi czasy ani na jotę. Nie udało się tego zmienić ani internetowi, ani festiwalom, ani kulturalnemu boomowi, który w ostatnich latach przełożył się na knajpiane small talki. Nawet najbardziej oczytani bywalcy filmowych festiwali, miłośnicy Bernharda i Weerasethakula, reagują zwykle alergicznie na dochodzące z głośników atonalne zgrzyty, trzaski i drony. Słysząc freejazzowe solo, z kpiną w głosie pytają, czy to jest muzyka, a najmniejszy nawet glitch skłania ich do sprawdzenia, czy płyta nie zacięła się w odtwarzaczu.
Od powieści nie oczekują już epickości, a od filmów linearności, jednak #sferaAudialna wciąż rządzi się dla nich kategoriami melodii i nieinwazyjności. Wszędzie szukają piosenek, najlepiej awangardowych, ale jednak #piosenek. I tak w prasie lifestyle’owo-kobiecej, obok wywiadu z autorem trzygodzinnego, arthouse’owego „Życia Adeli” i doniesień o nowym tłumaczeniu Joyce’a, znajdują się recenzje „świeżutkich” lounge’owych składaków i gorszych lub (rzadziej) lepszych pop-isów młodych wokalistek. To, co nie trzyma się reguł klasycznej kompozycji, ex cathedra uznawane jest za niemuzykę, której nie warto poświęcać nawet chwili skupienia, a jeśli nie jest to „coś” nawet muzyką – wszyscy mają świetne usprawiedliwienie dla swojej niewiedzy czy wręcz pogardy.
Skupienie jest kluczem do wejścia w całą współczesną sztukę, we wszystkie te białe kwadraty na białych polach, gruboziarniste zdjęcia i sześciogodzinne spektakle, obok których łatwo przejść obojętnie, lecz większość tego nie robi, bo po lekturze sobotniego dodatku do „Wyborczej” wie, że – po prostu – nie wypada. W dobrym tonie natomiast jest upamiętnić #LouReeda na swoim wallu. Poza „Perfect Day” nagrał on też jednak album „Metal Machine Music” – ponadgodzinną symfonię pisków i warkotu – klasyczny przykład niemuzyki, która przy odrobinie zaangażowania i wytrwałości może się okazać głębsza, ciekawsza i piękniejsza niż jakakolwiek piosenka nowojorskiego barda. Narrację do niej trzeba sobie jednak zbudować samemu.