W garażu wynajmowanym od rodziców (jak przystało na przyszłych milionerów), w małej podwarszawskiej miejscowości, świeżo upieczony inżynier i uciekinierka z korporacji robią hulajnogi. Miejskie, autorskie, piękne.
#Hoolay to hulajnoga, która powstała specjalnie do jeżdżenia po mieście. Kostka bauma? Brukowana ulica? Krzywy chodnik? Wysoki krawężnik? Żaden problem. Duże, dwunastocalowe, pompowane koła, stalowa rama, samodzielnie opracowany, precyzyjny mechanizm składania, kolory i grafika deski do wyboru. Nic, tylko hulać.
– Wracaliśmy z nocnego. Do przejścia był spory kawałek. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to sobie ułatwić. Rower odpada: na powrót z imprezy się nie nadaje, do tego ciężki, do noszenia niewygodny. Rolki niby fajne, nosisz zamiast butów, ale to nie buty – odpadają. W pewnym momencie do głowy przyszła im hulajnoga – wspominają Basia i Filip, mózgi i ręce tworzące Hoolay. Zajarali się pomysłem, bo hulajnogi oboje mieli w dzieciństwie, hulajnogi się fajne. Zaczęli szukać odpowiedniej. Musiała mieć duże kółka, żeby nie zabili się na własnym podwórku. A do tego powinna być fajna, ładna, kolorowa, wygodna do jeżdżenia i noszenia. Nie znaleźli nic takiego, więc postanowili zrobić własną. A że Filip jest inżynierem (kierunek: mechanika i budowa maszyn, specjalność: pojazdy mechaniczne, a potem druga: maszyny inżynieryjno-budowlane i drogowe), mogli ją zbudować samodzielnie. – Zaczęły się miesiące pracy. Ja kończyłam jeszcze pisać magisterkę na socjologii, a Filip projektował. Liczył, rysował, robił symulacje na komputerze, żeby hulajnoga była niezawodna w każdych warunkach – opowiada Basia. Gdy mieli już projekty i rysunki techniczne, zaczęli jeździć po firmach zajmujących się wykonywaniem różnych rzeczy z metalu…
Chcesz więcej? Zajrzyj do lipcowego numeru Aktivista.