Wbrew pozorom zdanie, które jest tytułem tej recenzji, ma dużo sensu. Gdy będziecie czytać ostatnią część trylogii Andrieja Diakowa z #UniwersumMetro2033 na pewno właśnie to zdanie często pojawiaś się będzie w waszych głowach.
Od zawsze miałem problem z książkami, które opierają się na świecie stworzonym przez innego autora. Mam nadzieję, że wiecie o czym mówię. Chodzi mi o miliard książek napisanych pod szyldem #StarWars, czy pokraczne próby opisywania przygód nowych postaci w #Śródziemiu. Nigdy nie byłem w stanie zaufać pisarzom, którzy musieli bazować na światach wytworzonych przez kogoś innego. Przecież w fantasy stworzenie przekonującego świata i wymyślenie rządzących nim prawami stanowi o jakości książki w 90%, więc dlaczego doceniać kogoś, kto poszedł po linii najmniejszego oporu i wziął już gotowy projekt, ewentualnie trochę go poprawił? Dlatego gdy dostałem do ręki pierwszą powieść Diakowa #DoŚwiatła nastawiony byłem na słabą, wtórną historię z niezbyt interesującymi postaciami. Ostatecznie pierwsza część trylogii na tyle przypadła mi do gustu, że od razu kupiłem #WMrok (drugi tom), po którym nie mogłem doczekać się polskiego przekładu powieści, która miała wieńczyć historię końca świata z perspektywy petersburskiego metra.
Sama historia #ZaHoryzont bliższa jest pierwszemu tomowi, który napisał Diakow. Gleb i Taran wyruszają w podróż na drugi koniec Rosji, tym razem, aby odnaleźć ślady projektu #Alfejos, który ma dać szansę oczyszczenia świata z promieniowania i uratowania ziemi dla ludzkości. Razem z nimi podróżuje grupa osób poznanych w poprzednich dwóch tomach, jest #Giennadij, #Indianin, #Bezbożnik oraz #Aurora. Każdy oczywiście ma zaplanowaną rolę w nadchodzącej historii.
Sama treść książki nie szokuje, jest trochę akcji, mocno zarysowane zwyrodnienie mieszkańców postapokaliptycznej Rosji, ale i tak czujemy, że wszystko się dobrze skończy. Trudno jest opisać tę książkę nie spoilerując. Wszystkim pisarzom, którzy przygotowują historię w #Uniwersum brakuje umiejętności ojca Metra – Dmitry’ego Glukhovsky’ego. Historie są proste i nie posiadają ciężkości oryginalnego Metra. Wszystko musi się skończyć dobrze, a jeśli nawet coś niby kończy się źle, to i tak kończy się w sumie fajnie. Glukhovsky zawarł w swoich powieściach ocenę ludzkości, przeanalizował co mogłoby się stać, gdyby wojna atomowa doszła do skutku i był w tym bardzo logiczny. Nie przesadzał, starał się być jak najbliższy naszemu światu, nie tworząc superbohaterów na wyrost, nie robiąc z nich terminatorów, za to Diakow robi z Metra coś w rodzaju fantasy. Wszystko się dobrze czyta, jest interesująco, trochę wtórnie, ale nie jest to literatura wysokich lotów, jest to fajna historia, która maksymalnie zasługuje właśnie na przymiotnik “fajna”. Jeśli kiedyś będziecie mieli ochotę na coś co przeczytacie w kilka dni z dużą dozą przyjemności, ale po odłożeniu książki nie będzie w sumie okazji, aby o niej trochę pomyśleć – no to pyk. Bierzcie, czytajcie, zapominajcie.