To chyba pierwszy artysta z Sahary Zachodniej, o którym usłyszałem. Do tej pory ten kawał pustyni niewiele mniejszy od Polski kojarzył mi się tylko ze skomplikowaną sytuacją polityczną. A wydawałoby się całkiem oczywiste, że również na tamtejszym nieprzyjaznym piasku zakiełkował ukochany przez mieszkańców największej pustyni świata blues. Aziza Brahim ten najbardziej hitowy afrykański gatunek ostatnich lat traktuje jednak tylko jako punkt wyjścia. Zanim dotarła do Barcelony, gdzie powstał album „Abbar el Hamada”, artystka przemierzyła pół świata i wyraźnie słychać to w niektórych utworach. Jeśli zatem oczekujecie wyłącznie brzmienia znanego z płyt Terakaft czy Songhoy Blues, to możecie się rozczarować.
Aziza to prawdziwa szamanka i chyba pierwsza afrykańska riot girl, o jakiej słyszę. Nie tylko gra i śpiewa, ale też interpretuje wiersze swojej babci. Jej piosenki są jak kamienie rzucane w opancerzone samochody, ale też jak zaklęcia wypowiadane przy ognisku.
Bujający, iście punkowy groove sąsiaduje ze łzawymi balladami w stylu Joan Baez, by po chwili popłynąć w stronę latynoskich inspiracji. Aziza mieszkała też na Kubie i choć daleko jej do „karaibskich” brzmień, jakie mogą kojarzyć fani sceny senegalskiej czy gwinejskiej, to i tak słychać, że jej styl rozwinął się na wyspie gorącej jak wulkan. „Abbar el Hamada” to płyta, która wciąga od pierwszego kawałka. To same przeboje, w dodatku na tyle dobrze zagrane, że słuchając w ciemno, można by pomyśleć, iż to kolejna hipsterska fanaberia zachodnich artystów przebierających się we wschodnie szaty. Tymczasem Aziza jest autentyczna jak chłopcy z gitarą siedzący w korytarzach metra. A chyba właśnie za autentycznością tęsknimy wszyscy coraz bardziej.
3 komentarze