M.A.N.D.Y. to imprezowi wyjadacze. Pochodzący z Berlina didżeje – Patrick Bodmer i Phillipp Jung – są obecni na scenie elektronicznej od ponad szesnastu lat. Mimo to, ich debiutancki album Double Fantasy ujrzał światło dzienne dopiero pod koniec zeszłego roku. Z tej okazji M.A.N.D.Y. przyjechali po raz pierwszy do Polski i promowali krążek ponad trzygodzinnym setem w klubie Smolna.
W 2016 roku wydaliście swój debiutancki album Double Fantasy, po piętnastu latach bycia aktywnym na scenie. Dlaczego nie zdecydowaliście się na taki ruch wcześniej?
Trasy didżejskie po całym świecie i zarządzanie własnym labelem zawsze dawało nam sporą satysfakcję i radość. Równocześnie pracowaliśmy oczywiście nad muzyką, ale nigdy nie skupialiśmy się na tym na tyle, żeby móc skleić z tego całą płytę. W pewnym momencie stwierdziliśmy jednak, że potrzebujemy tego albumu. Można powiedzieć, że decyzja o wydaniu albumu była dosyć spontaniczna, ale oparta na solidnych fundamentach. W efekcie tego, po niecałym roku nagrywania materiału powstało Double Fantasy.
Jako doświadczeni didżeje ze sporym stażem nie myśleliście, żeby więcej czasu spędzać w studio i opiekować się wytwórnią, a rzadziej ruszać w trasę?
Praca w studio i opieka nad labelem zawsze będą dla nas najważniejsze. Jednak wraz z upływem czasu chcemy poświęcać więcej czasu rodzinie i przyjaciołom, a także doceniać inne aspekty życia i rozwijać te niekoniecznie muzyczne zainteresowania. Myślę jednak, że wciąż mamy na to sporo czasu. Póki co, kochamy grać ludziom muzykę, więc nie spoczywamy na laurach.
Wasz duet istnieje już dobre kilkanaście lat. Czy podczas imprez, sesji nagraniowych czy wizyt w biurze waszej wytwórni Get Physical dochodziło między wami do ostrych spięć?
Jak wiele podobnych związków, przez lata przeszliśmy dużo kłótni. W zasadzie zaliczyliśmy chyba wszystkie możliwe etapy takiej relacji i najgorsze mamy dawno za sobą. M.A.N.D.Y to wyjątkowa rzecz i jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, że mało kto dałby radę tak żyć. Zawsze staramy się znaleźć najlepszą drogę do wyjścia z podbramkowej sytuacji. Humor i dobre nastawienie bardzo nam w tym pomagają.
Jesteście mocno zaangażowani we własny label Get Physical Music, który prowadzicie razem z Booka Shade i DJ T. Jak wygląda zwykły dzień w biurze?
Biuro działa bez najmniejszego zarzutu, wszystko jest wspaniale zorganizowane. Gdyby było inaczej, nie moglibyśmy pozwolić sobie na tak wiele podróży. Roland Leesker, który jest naszym bliskim przyjacielem, didżejem oraz współwłaścicielem wytwórni zarządza wszystkim na co dzień i robi to znakomicie. Oprócz tego na miejscu pracuje siedem osób, dzięki którym Get Physical to prężnie działająca wytwórnia. Wpadamy do biura dwa razy w tygodniu i zawsze zbijamy z każdym piątkę, przy okazji sprawdzając, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Wspominaliście kiedyś, że jesteście fanami płyt winylowych – dużo ich macie?
Każdy, kto kocha muzykę, kocha też winyle. Słuchanie z woskowych płyt to pełne muzyczne doświadczenie. Może to dziwne, ale w mojej kolekcji nie mam zbyt dużo techno i house’u. Zamiast tego mam sporo pokręconych wydawnictw z całego świata oraz bardzo dużo jazzowych płyt.
Patrick, miałeś w swoim życiu malarski epizod. Myślałeś kiedyś nad powrotem do malowania? Może zdobienie okładek własnymi pracami?
To z pewnością byłoby coś interesującego, ale wolę malować na dużym formacie. Jest wymagający, ale daje maksymalne artystyczne spełnienie. Wracając jednak do meritum pytania – na pewno wcześniej czy później wrócę do malarstwa.
Podczas waszej bogatej kariery zwiedziliście kluby na całym świecie. Zapadły wam w pamięć jakieś szczególne miejsca?
I to ile! Naprawdę jest ich tak dużo, że ciężko byłoby dokładnie policzyć. Z reguły te najbardziej dziwaczne miejsca to aftery, na których zdarzało nam się występować. Graliśmy w jaskiniach, na dachach budynków, a nawet w wannie.
Wyprodukowaliście wiele remiksów. Pod lupę braliście utwory Sugababes, Roxy Music czy The Knife pochodzące z wielu gatunkowych szufladek. Macie jakieś marzenia co do artysty, którego twórczość chętnie byście zreinterpretowali?
Tutaj powiem wprost – nasi ulubieni wykonawcy to rzecz nietykalna, wręcz sakralna. Postanowiliśmy, że nie będziemy dotykać ich muzyki, bo jest genialna sama w sobie i nie wymaga żadnych ulepszeń. Mogę wymienić kilku takich muzyków – to przykładowo David Bowie, Arthur Russell i Grace Jones. Niektóre rzeczy lepiej pozostawić nietkniętymi.