„Płomienie” (recenzja)

Zaczęło się od krótkiego opowiadania japońskiego pisarza Harukiego Murakamiego. Z filmowego punktu widzenia okazało się ono na tyle kuszące, by skłonić do powrotu z artystycznej emerytury jednego z najciekawszych azjatyckich reżyserów, Lee Chang-donga. „Płomienie” to osobliwy miłosny thriller, ubrana w gatunkowy kostium historia nieoczywistej relacji, opowieść o poczuciu wyobcowania i o tym, jaką rolę potrafią odegrać w życiu zbiegi okoliczności. Akcja filmu koncentruje się wokół trojga bohaterów, których losy przecinają się za sprawą przypadku. Tak jest z młodym mężczyzną Jong-soo i jego dawną koleżanką z klasy Hae-mi. Spotkanie po latach w zupełnie nowych okolicznościach zamienia się w bliższą, bardziej intymną znajomość. Przynajmniej do czasu, kiedy dziewczyna decyduje się na podróż do Afryki. Wraca z niej niespodziewanie, ale u jej boku pojawia się enigmatyczny, dobrze sytuowany Ben. Nowa sytuacja rodzi konflikty, które nasilają się z chwilą, gdy w tajemniczych okolicznościach dziewczyna znika. Mimo że historia, jaką kreśli przed nami południowokoreański reżyser, jest wyrazista, dużą rolę odgrywają w niej również niedopowiedzenia. Chang-dong buduje napięcie w sposób wysublimowany, stroniąc od ostentacyjnych ekranowych gestów. Relacje międzyludzkie tka niczym pajęczą sieć, starannie i cierpliwie. Nie ma w tym grama przypadku, nie tylko w kontekście prowadzonej niezwykle konsekwentnie narracji, ale i filmowej formy. Znakomite, nastrojowe zdjęcia sprawiają, że trudno oderwać oczy od ekranu, a blisko 150-minutowy seans mija niepostrzeżenie. Kino wysokiej próby.

 

„Płomienie” („Beo-ning”)
reż. Lee Chang-dong
obsada: Ah In Yoo, Steven Yeun, Jong-seo Jun
Korea Płd. 2018, 138 min
Aurora Films, 28 grudnia

-->