Nowy Taniec

Bożna Wydrowska, fot. Paweł Wyląg

Taniec nie ogranicza się do popularnych programów rozrywkowych, w których co tydzień można podziwiać pląsanie celebrytów. Polski taniec zmienia się i wychodzi poza kontekst sceny, a jego twórców zaczyna interesować to, co dzieje się na obrzeżach tradycyjnego performansu. Dziś choreografowie wystawiają swoje projekty w galeriach sztuki i coraz chętniej poruszają aktualne problemy społeczno-polityczne. Występują na deskach teatrów, które nie stronią od eksperymentów (m.in. Nowego Teatru i Komuny Warszawa), i coraz częściej biorą udział  w wystawach sztuki współczesnej (chociażby w Muzeum Sztuki w Łodzi czy Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie).  Do rozmowy o sztuce i tańcu namówiliśmy Martę Ziółek, Izę Szostak, Tomasza Bazana i Bożnę Wydrowską. Każdy z naszych bohaterów odnajduje się w innych środkach wyrazu i innej estetyce ruchu. Wszyscy mają jednak wspólny cel – chcą zmienić sposób myślenia o współczesnym polskim tańcu.

– Gdybym dostał propozycję wszczepienia w żyłę kabla USB, który przenosiłby moje myśli do sieci, nie miałbym nic przeciwko – mówi Tomasz Bazan. Ten technologiczny freak już od trzech lat eksperymentuje z rozszerzoną rzeczywistością i jako pierwszy w Polsce układał choreografię do tańca w goglach VR. Tańcząc, zatapia się w świecie, do którego nie mają dostępu oglądający go widzowie. Korzysta z czujników podczerwieni, dzięki którym widzi ludzi jako cieplne przestrzenie, awatary. – Skanuję rzeczywistość – mówi. Jego zdaniem ciało za bardzo ogranicza człowieka. Gdyby mógł, wolałby się go pozbyć – wystarczyłby mu sam umysł. Gdy pytam, kiedy jego zdaniem moglibyśmy spodziewać się spełnienia tej utopii, odpowiada, że spełnia się ona już teraz, na naszych oczach. – Naszym bogiem jest maszyna, a technologia staje się nową religią – mówi i określa sam siebie mianem „homo technologicus”.

Z podobnym entuzjazmem wypowiada się o technologii inna prorokini futuryzmu, Marta Ziółek. W swoich projektach bierze na warsztat ideę ciała „usieciowionego”, czyli takiego, które samo w sobie staje się technologicznym gadżetem – jak nowy model smartfona czy smartwatcha. Przykładów tego zjawiska dostarcza nowy serial Netflixa „Altered Carbon”. Pokazana tam wizja życia w roku 2384 porusza zagadnienie kontrowersyjnego etycznie techno ciała – wystawianej na sprzedaż „biologicznej powłoki”, zapewniającej jej użytkownikom nieśmiertelność. Temat ten wydał się Ziółek na tyle interesujący, że podjęła się jego własnej interpretacji. W utworzonym specjalnie do tego celu Pawilonie Altered Carbon przy warszawskim placu Trzech Krzyży Ziółek z grupą swoich performerów wcielała się w „powłoki” odpowiadające fantazjom na temat potencjalnych ludzkich wcieleń. Performerzy wchodzili więc na przykład w role „żony-trofeum”, „biznesmena” i „córeczki tatusia”. Kilkanaście takich „powłok” krążyło wokół widzów w milczeniu, z nieobecnym, budzącym niepokój wzrokiem. – Wzorców szukaliśmy na Instagramie i w popkulturze – opowiada artystka. I dodaje, że grupa inspirowała się m.in. postacią Beyoncé, która ucieleśnia seksapil i pragnienie luksusu związanego z kobiecym ciałem. Ziółek traktuje ciało jako obiekt nieustannych modyfikacji, ciągłego dyscyplinowania i kreowania na nowo. Jak mówi, w dobie selfie, Instagrama i nieustającej troski o budowanie wirtualnego wizerunku o ciele możemy myśleć już jak o czymś obcym, a nie całkiem naturalnym. – Codziennie tworzymy z naszego ciała spektakl mówi artystka. Na nasze spotkanie przychodzi ubrana podobnie, jak ubrałaby się na scenę – z fantazją. Podobałby jej się świat, w którym ludzie nie baliby się ubierać na co dzień tak, jak w performansach.

W nieco inny sposób na technologie patrzy Iza Szostak. W spektaklu „Balet koparyczny” zasiada za sterami maszyny, z której udaje jej się wydobyć poetycką duszę. Wraz z Pawłem Sakowiczem, drugim performerem zamkniętym w kabinie bliźniaczej koparki, „hybrydowo” zjednoczeni ze swoimi maszyna-mi wykonują synchroniczny taniec do dźwięków muzyki. Jak mówi Szostak, jej futurystyczna wizja polega na pomieszaniu bytów osobowych z nieosobowymi. W spektaklu, nad którym pracuje teraz, jednym z bohaterów ma być na przykład… hotelowy ręcznik. Ostatnio wystąpiła w warszawskim Muzeum nad Wisłą w ramach wystawy „Inny Trans-Atlantyk”, poświęconej powojennej sztuce kinetycznej i opartowi z Europy Wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Zafascynowana nowymi technologiami i ruchem, Szostak przemierzała wystawę na elektrycznej deskorolce.
– Chciałam lewitować, oderwać stopy od podłoża, chwiać się, przekształcać, eksponować i być kolejnym elementem kompozycji – tłumaczy.

Iza Szostak – fot. Bartek Górka

Żywe ciała

– Posługuję się językiem ciała, na który złożyło się wiele dziedzin – mówi Tomasz Bazan. Oprócz biegania i ćwiczeń na siłowni bliskie są mu wschodnie sztuki walki, taniec współczesny, balet i medytacja. W tańcu jest dla swojego ciała surowy, lubi poddawać je dyscyplinie, reżimom. Trzy lata temu zrealizował wspólny projekt z Daisuke Yoshimoto, blisko 90-letnim japońskim tancerzem. Ciało Yoshimoto, zmagające się z nieznanymi Bazanowi ograniczeniami, pochodzące z innej kultury i innego środowiska artystycznego, okazało się dla polskiego artysty istotnym źródłem inspiracji. Dziś przewiduje, że formę i elastyczność ciała wkrótce można będzie swobodnie modyfikować za pomocą odpowiednich narzędzi, np. egzoszkieletów i nanotechnologii. Relacje pomiędzy performerami są też bardzo istotne dla Izy Szostak. Jedno z ćwiczeń, do którego lubi wracać artystka, bazuje na tzw. ruchu autentycznym.
Uczestniczy w nim dwóch partnerów – improwizujący tancerz i rejestrujący zdarzenie świadek. – Tancerz porusza się zgodnie z tym, co podpowiadają mu intuicja i ciało, świadek zapisuje to, co widzi, ale nie ocenia. Na koniec obie strony wymieniają się refleksjami i porównują powstały tekst z intencjami tancerza i towarzyszącymi mu w tańcu emocjami – opowiada artystka. To właśnie na współpracy z performerami bazuje też większość projektów Marty Ziółek. Artystka z jednej strony poszukuje w tańcu szczerości, stara się zmniejszyć dystans między tancerzami, z drugiej – daje się pochłonąć idei „totalnej sztuczności”. Gdy pracowała nad głośnymi ostatnio „PIXO” i „Zrób siebie”, poruszała się w obszarze zawieszonym gdzieś pomiędzy światem realnym a wirtualnym, „między siłownią, imprezą techno a korporacyjnym kościołem mindfulness”. Pięcioro performerów, którzy na czas spektaklu przybrali imiona High Speed, Coco, Lordi, Glow oraz Beauty, pod przywództwem Ziółek wcieliło się w role awatarów rodem z filmu science fiction.

Wspólne ruchy

Maat Festival w Lublinie to jedyny w Polsce całoroczny rezydencyjny festiwal dla performerów. Jego pierwsza edycja odbyła się 10 lat temu. Szybko stał się jednym z najważniejszych wydarzeń tego typu w kraju. Skupiając się na współczesnym performansie, ściąga najbardziej utalentowanych twórców tego gatunku z Polski i zagranicy. To pole do eksperymentów, nawiązujących do aktualnych problemów społeczno-politycznych. Zeszłoroczna edycja festiwalu poświęcona była na przykład zjawisku „ciała narodowego”.
– O „ciele narodowym” mówimy w sytuacji, w której cielesność pojedynczego człowieka musi zmagać się z ograniczeniami nakładanymi na nią przez państwo – wyjaśnia Bazan, pomysłodawca i kurator festiwalu. I dodaje, że obawia się o przyszłość tańca w kraju.
– Nie dostajemy praktycznie żadnego dofinansowania, nie mamy gdzie trenować. Jeśli w porę się to nie zmieni, utaentowani twórcy wyjadą za granicę, a polski taniec przestanie się rozwijać – tłumaczy. Z braku odpowiedniego zaplecza, o którym mówi Bazan, powstało w Warszawie, w dzielnicy Wawer, Centrum w Ruchu – zrzeszenie niezależnych choreografów, któremu patronuje Fundacja Burdąg choreografki Marii Stokłosy. Centrum jest jedną z nielicznych organizacji zajmujących się tańcem współczesnym, które otrzymują dofinansowanie od miasta. Dzięki powstałej w 2012 r. placówce artyści zyskali przestrzeń do prób i pokazów oraz zbudowali własny taneczny kolektyw. Wspólnie organizują kolejne spotkania, dyskusje, warsztaty. W tych ostatnich mogą brać udział uczestnicy w każdym wieku, także seniorzy. Iza Szostak, aktywistka Centrum w Ruchu, jest dobrej myśli – ta oddolna inicjatywa zwiększy obecność tańca i performansu w życiu kulturalnym Warszawy.

Bożena Wydrowska, fot: Karolina Zajączkowska

Równe bale

Na budowaniu społeczności zależy także naszej najmłodszej bohaterce, 24-letniej Bożnie Wydrowskiej. Na scenie odważna, w mocnym makijażu, szalonych, kolorowych ciuchach, na wywiad przychodzi ubrana prosto, na czarno. Sprawia wrażenie spokojnej i wycofanej. Swoją przygodę z tańcem, który okazał się ważniejszy od kolejnych kierunków studiów – fotografii, iberystyki i sztuki mediów – Bożna zaczęła pięć lat temu od breakdance’a. Voguing – styl imitujący układy rąk z egipskich hieroglifów i pozy modelek ze znanych magazynów – odkryła przypadkiem na obozie tanecznym w Czechach. Poznała tam Javiera Ninję, przedstawiciela legendarnej grupy House of Ninja, skupiającej tancerzy vogue z Nowego Jorku. To Javier pokazał Bożnie podstawy ruchu i zainteresował ją historią społeczności Afroamerykanów z Harlemu, którzy w latach 60. dali początek kulturze ballroomowej, związanej z voguingiem. Kojarzony głównie z popularnym teledyskiem Madonny taniec bardzo Bożnie pomógł. – Wcześniej miałam problemy z nieśmiałością, taniec pozwolił mi się otworzyć. Voguing sprawił, że zaczęłam inaczej postrzegać swoje ciało, inaczej rozumieć muzykę. Odkryłam, że zwykłe podniesienie ręki może być czymś nieokreślonym, pięknym i dziwnym – mówi. Przełomowy okazał się wyjazd do Bułgarii, dokąd udała się po niecałym roku treningów. Przystąpiła do kilku voguingowych bitew, a w kategorii Vogue Old Way okazała się najlepsza i pokonała znanych performerów. Po konkursie Stanley Milan, członek słynnego klubu voguingowego House of Milan, podszedł do niej i zaproponował dołączenie do społeczności. To była najlepsza nagroda, jaką Bożna mogła sobie wymarzyć. Dała jej ogromną motywację i prestiż znalezienia się w gronie najsłynniejszych voguerów świata.

W Polsce voguing dopiero zaczyna się rozwijać, wciąż nie wszyscy znają tę dyscyplinę. Zdarza się, że tańczącą w klubie Bożnę zaczepiają nieznajomi i pytają, skąd biorą się jej ruchy. Między innymi dlatego tancerka organizuje w Warszawie tak zwane Bale u Bożeny, na których każdy może zaprezentować swoją interpretację voguingu. – Nie chcę na moich balach żadnej hierarchii. – mówi Bożna – Nieważne, czy jesteś artystą, kuratorem, studentem, czy tancerzem – wchodząc na mój bal, nie jesteś lepszy ani gorszy. Każdy ma się u mnie czuć dobrze – tłumaczy. Zasady balu są proste. Za każdym razem obowiązuje inny motyw przewodni, do którego trzeba się dostosować, np. ubrać na czerwono. Performerzy występują w kilku kategoriach, z których każda rządzi się swoimi prawami. „Runway” przypomina na przykład chód modelek po wybiegu, „vogue femme” to manifestacja kobiecej ekspresji, a „sex siren” polega na wyborze najseksowniejszego tancerza. – Trafiłam w dobry czas. Warszawa potrzebowała czegoś świeżego. Na balu ludzie podchodzą do mnie i dziękują, mówiąc, że to najlepsza impreza, na jakiej byli – opowiada Bożna. Żeby szerzyć ideę voguingu w Polsce, zaczęła nawet prowadzić warsztaty, na które przychodzi coraz więcej osób. – Nie chcę, żeby voguing był dostępny tylko dla wąskiej grupy. Empatia i budowanie więzi są niesamowicie ważne. Szczególnie teraz, gdy społeczeństwo coraz bardziej się polaryzuje. Trzeba z tym walczyć. – mówi Bożna, a my kibicujemy i trzymamy kciuki.

Tekst: Michał Koszek

1 komentarz

Dodaj komentarz

-->