Błękitne sznyty
W dzisiejszych czasach nawet hasła typu „rock is dead” są martwe. Nie przekładają się na ponowoczesną popkulturową rzeczywistość, tworzoną przez coraz krótsze cykle mód i fascynacji, których sinusoidy załamują się pod naporem powracających trendów. Rock jeszcze nie całkiem zdążył więc po raz kolejny wyzionąć ducha, kiedy zabrano się za jego wskrzeszanie. Ostatni wielcy bohaterowie (Black Lips, Arctic Monkeys) pewnie nawet nie zauważyli, że jest słabo i potrzebni są nowi zbawiciele. Tymczasem zbawiciele przyszli i zbawiają – jest ich dwóch, pochodzą z Brighton, w składzie nie mają nawet gitarzysty, ale ich debiutancka płyta to instant classic. Stężona dawka chwytliwych riffów, krótkie, mocne ciosy, etos rockowej siły, czerpanie z najlepszych tradycji grunge’u, stonera i bluesa. „Royal Blood” to album, który przyjmuje się jednym haustem – naprawdę przywraca wiarę w rockowe granie i na kolejną krótką chwilę odświeża jego formułę. Zazdrościć więc mogą nie tylko wspomniani Arctic Monkeys, pociągający za sznurki tu i ówdzie Jack White, ale nawet kuriozalnie epiccy Muse. Nie umarł król, niech żyje król.
Royal Blood
„Royal Blood”
Imperial Galactic
1 184 komentarze