Grubiorz, colsztok, kelnia. Wbrew pozorom nie są to nazwy grzybów czy porostów, tylko śląskie określenia górnika, miarki i chochelki. Prawda, że piękne? Z takiego przynajmniej założenia wyszedł Manio, który zakochał się w lokalnej gwarze i estetyce. Zakochał do pierwszej krwi, bo po śląsku zaczął tatuować. I to bardzo gryfnie
„Manio, jak będziesz chciał, to zawsze mogę nauczyć cię tatuować”, powiedział mu kiedyś przyjaciel przy piwie. A wiadomo. Męskie rozmowy przy alkoholu zobowiązują. Jeszcze dwa lata temu Maniek tatuaże miał tylko na swoim ciele. Dziś ma całą teczkę prac i pomysłów. Głównie śląskich. Zanim jednak trafił na trop kopalni i grubiorzy, robił to, o co prosili. – Tribale, imiona żon i czaszki. Najpierw przez tydzień uczyłem się na sztucznej skórze, ale reagowała zupełnie inaczej niż ludzka. Potem dziarałem chłopaków, których nie stać było na tatuaże, a lubili mieć ich sporo. Uczyłem się na ludziach – opowiada. Na początku wszystko toczyło się przypadkowo. Dopiero kiedy dostał propozycję z katowickiego salonu Rock’n’Roll, jego historia zaczęła się układać. Czuje się tam jak u siebie. Sam pochodzi z Bełchatowa, o którym i tak wszyscy myślą, że leży na Śląsku. – Rzeczywiście, mamy tam kopalnie, ale zupełnie inne niż te tutaj. Ślązakiem więc nie jestem, ale czuję się bardzo związany z tym regionem. Gdyby była tu jakaś szkoła śląskiego, to chętnie bym się do niej zapisał. Katowice to pierwsze miasto, w którym czuję się tak dobrze. Ludzie tu są normalni. Czas płynie powoli – tłumaczy.
Gruba czarna linia
Z tym czasem to trochę przesada. Może i płynie powoli, ale nie dla Mania, którego trudno złapać. Tatuuje od rana do wieczora. W przerwach rysuje i szuka śląskich inspiracji. W swojej kolekcji ma chociażby dwa skrzyżowane kilofy i napis „tradycja rodzinna”, wagonik z węglem czy młot z uroczym mottem „bez młota nie robota”. – Jestem podwórkowym chłopakiem – żartuje. – Lubię proste rzeczy. Proste kreski, proste cieniowanie i proste życie. Tatuaż to dla mnie tylko ozdoba. Kiedy miałem 19 lat, zrobiłem sobie na długość ręki czarny pasek. Głównie dlatego, że mi się podobał. Ludzie lubią przypisywać mu jakieś znaczenie. A dla mnie to po prostu czarna linia – dodaje. Jak na tatuatora Manio nie może pochwalić się zbyt wieloma tatuażami. Żartuje, że specjalnie ich nie lubi. Nigdy też nie zrobiłby tatuażu swojej dziewczynie, bo musiałby na niego zbyt często patrzeć. Do swojego zawodu podchodzi dość technicznie. Złej rzeczy nie zrobi, ale nie w swoim guście owszem. – Jak coś jest słabe, to po prostu mówię to pacjentowi. Jak się dalej upiera, to mu to robię, choć czasem zdarza mi się odmówić. Lubię robić napisy, bo ćwiczę sobie kontur. Nie zastanawiam się specjalnie, po co komu imię żony czy dziecka – śmieje się.
Śląski ślad
W natłoku róż, wyznań miłosnych i kotwic zdarzają się jednak chętni na śląski ślad. – Są to głównie ludzie stąd, którzy chcą w ten sposób pokazać swój związek z regionem. Chłopak, któremu wytatuowałem górnika na przedramieniu, nigdy nawet nie był w kopalni. Za to jego dziadek pracował w dole. Tatuaż jest trochę na jego cześć – opowiada. Co ciekawe, śląskie tatuaże wybierają głównie mężczyźni. Może dlatego, że są dość mocne w wyrazie. Kilof, szyb, młot. Kiedy pytam Mania o wersję dla kobiet, śmieje się, że mógłby zrobić Barbórkę. Po chwili dorzuca jeszcze kluskę śląską i roladę, ale nie jest przekonany do tego pomysłu. Może więc lepszy byłby jakiś napis po śląsku. Ostatnio Manio stworzył całą serię tatuaży gwarą, ale klienci specjalnie się do nich nie garną. – Rzadko kiedy słyszy się tu śląską gwarę. Niestety zamiast kultywować język i tradycje produkuje się kolejne gadżety ze Śląskiem i gubi się to, co istotne – mówi. Manio zgubić nie chce. Robi więc kolejne szkice i nie poddaje się. Ślązakiem nie jest, ale być nim może. Nowa tradycja rodzinna.