Matematyka uczuć

Dagur Kari należy do najciekawszych reżyserów rodem ze Skandynawii. W takich filmach jak „Noi albinoi”, „Zakochani widzą słonie” i „Dobrym sercu” wypracował własny styl oparty na melancholii, absurdzie i sympatii pod adresem niedopasowanych do rzeczywistości bohaterów. Świetnie przyjęty na zeszłorocznym festiwalu w Berlinie „Fusi” z całą pewnością przysporzy Kariemu nowych wielbicieli. Z okazji polskiej premiery filmu islandzki reżyser opowiada nam o niechęci do komedii romantycznych, tęsknocie za starym kinem i satysfakcji z wyprowadzania widza w pole.

Twój nowy film – „Fusi” – przypomina ironiczną wariację na temat filmowych „love stories”. Czy rzeczywiście zależało ci na grze z gatunkowymi schematami?

Parę osób mówiło mi, że oglądając „Fusiego”, można odnieść wrażenie jakby reżyser tworzył komedię romantyczną i nagle przypomniał sobie, że przecież wcale, do cholery, nie lubi takiego kina. Cieszę się, bo zależało mi na podobnym efekcie. Wychodzę z założenia, że realizacja właściwie każdego filmu gatunkowego przypomina trochę jazdę na autopilocie – nie męczy cię, ale i specjalnie nie ekscytuje. A ja od dawna lubię wyzwania. Liczyłem, że podobnie podejdzie do sprawy publiczność. W „Fusim” chciałem zagrać z jej oczekiwaniami i pokazać, że rzeczywistość bywa czasem mniej schematyczna i przewidywalna niż mogłoby się wydawać.

Masz poczucie, że ryzyko się opłaciło?

Tak, choć całkiem możliwe, że w związku z nim „Fusi” był dla mnie najtrudniejszym do zrealizowania filmem w karierze. Od początku wiedziałem, że historia Fusiego i Sjöfn nie może zakończyć się w stylu „żyli długo i szczęśliwie”, ale długo nie mogłem wymyślić innego finału. Moje trudności brały się stąd, że reżyseria to w pewnym sensie matematyka uczuć – nic na ekranie nie może być nazbyt humorystyczne albo przesadnie sentymentalne. W końcu jednak udało mi się znaleźć właściwe równanie tego równania.

Należysz do twórców, którzy chętnie przyznają się do fascynacji dorobkiem kolegów. Od dawna deklarujesz się jako fan francuskiej Nowej Fali. Dlaczego tamto kino, mimo upływu lat, wciąż wydaje ci się inspirujące?

Myślę, że powstawało w bardzo ciekawych czasach. Jestem za młody, żeby pamiętać przełom lat 50. i 60., więc idealizuję go w myślach jako okres wzmożonej twórczej energii i inteligentnego buntu przeciw skostniałej rzeczywistości. Poza tym, gdy oglądamy dziś filmy nowofalowe, możemy odnieść wrażenie, że są jednocześnie nonszalanckie i stylowe. A to bardzo urocza kombinacja.

Masz swoich ulubionych nowofalowych reżyserów?

Nie potrafiłbym wybrać jednego z nich. Lubię zestawiać ze sobą bardzo emocjonalne filmy Truffauta i do bólu intelektualne dzieła Godarda. Oglądać je na przemian to trochę jakby słuchać dialogu pomiędzy sercem a rozumem.

Twoje pierwsze filmy – „Noi albinoi” i „Zakochani widzą słonie” – powstały już ponad dekadę temu. Czy zdarza ci się do nich wracać?

Zgadzam się z Woodym Allenem, który nie robi tego, bo każdy seans przypomina mu wszystkie popełnione błędy i poczynione wyrzeczenia. Gdy pracuję nad filmem, jestem nim opętany, podporządkowuję jego powodzeniu jakieś półtora roku ze swojego życia. W końcu jednak muszę się z nim rozstać i zdać się na ocenę publiczności. Odczuwam wtedy pustkę, którą może zapełnić tylko praca nad następnym projektem.

Dzięki nieustannemu łączeniu humoru i dramatyzmu „Fusi” skojarzył mi się z „Zakochanymi…”. Czy dostrzegasz między nimi jakąś więź?

Nie myślałem o nim w tym kontekście, ale chęć przeplatania komedii z tragedią towarzyszy mi od początku kariery. To zresztą nie kwestia artystowskiej fanaberii, lecz uczciwości wobec widza. Oba te żywioły współistnieją przecież także w naszym życiu. Najciekawiej jest wtedy, gdy trudno odróżnić jeden od drugiego. Wiesz kiedy poznaję, że udało mi się zrobić dobry film? Dzieje się tak wówczas, gdy niektórzy widzowie mówią, że dodał im otuchy, a inni twierdzą, że raczej skłonił do zadumy.

„Fusi” – choć pod pewnym względami podobny – jednocześnie różni się od twoich poprzednich filmów. Na ich tle wydaje mi się bardziej realistyczny i przytwierdzony do ziemi.

Coś w tym jest. Dotychczas starałem się kreować na ekranie własny świat. Nie chodziło mi o to, żeby sięgać od razu po surrealizm albo groteskę. Chciałem po prostu podkreślić, że rzeczywistość pokazywana na ekranie przypomina tę, którą znamy na co dzień, ale jest jednak od niej trochę ciekawsza, bardziej atrakcyjna. W swoim poprzednim filmie – „Dobrym sercu” – ograniczyłem akcję do mikroświata klimatycznej, nowojorskiej speluny i miałem poczucie, że w ten sposób doszedłem już do ściany.

Czy właśnie dlatego postanowiłeś zmienić tę strategię?

Pewnie ma to również związek z faktem, że w trakcie pracy nad filmem skończyłem 40 lat i uznałem, że to najwyższy czas, żeby skonfrontować się z otaczającym światem. Poza tym byłem to winien mojemu bohaterowi. Fusi jest postacią szczerą i prostolinijną, więc było jasne, że film o nim powinien okazać się taki sam.

fusi

W życiu tytułowego bohatera roi się od osobliwych rytuałów. Najbardziej zabawnie wypadają chyba sceny, w których poczciwy i ociężały Fusi z pasją buduje modele bitew z czasów II wojny światowej.

To niejedyny kontrast, na który chciałem zwrócić uwagę. Nie bez powodu Fusi fascynuje się akurat bitwą pod El – Alamein. Mój bohater, który prowadzi raczej monotonne życie i na co dzień toczy tylko drobne potyczki z samym sobą, ma obsesję na punkcie jednej z najważniejszych bitew w historii! Ta postawa jest oczywiście zabawna, lecz jednocześnie znacząca, bo pokazuje, że wbrew pozorom, Fusi wcale nie pogodził się z monotonią swojego życia i od początku pragnie, żeby wydarzyło się w nim coś bardziej spektakularnego niż zwykle.

A zatem bujna wyobraźnia pomaga mu w radzeniu sobie z codziennością?

Z całą pewnością przynosi poczucie bezpieczeństwa. Pozwala też dać upust negatywnym emocjom. Fusi na każdym kroku musi przecież znosić kpiny ze strony kolegów z pracy i humory apodyktycznej matki. Na jego miejscu niejeden nie wytrzymałby i odpowiedział agresją albo postanowił zrobić krzywdę samemu sobie. Choć Fusi w pierwszym odruchu wzbudza śmiech, sposób w jaki potrafi okiełznać negatywne emocje, powinien właściwie zasługiwać na szacunek.

Nie może dziwić, że twój bohater zaprzyjaźnia się z kilkuletnią córką sąsiadów. Swoim zachowaniem prowokuje jednak podejrzenia o pedofilię. Czy za sprawą tego, zabarwionego gorzkim humorem, wątku chciałeś skrytykować skandynawskie zamiłowanie do politycznej poprawności?

Tak, ale starałem się również pamiętać, że skłonność do oceniania ludzi po pozorach jest zawstydzająco uniwersalna. Gdybym zobaczył, że jakiś długowłosy grubas w militarnym uniformie kręci się wokół mojej córki, w pierwszej chwili też pewnie uznałbym go za niebezpiecznego świra. A przecież Fusi ma w sobie wewnętrzną mądrość, dobroć, a nawet pewien rodzaj odwagi. Żeby to wszystko dostrzec, potrzeba jednak trochę wysiłku, na który zwykle się w życiu nie zdobywamy.

Dodaj komentarz

-->