Odsłuch: Bolesław Chromry

Znany z kąśliwych rysunków, ironicznych mądrości i prześmiewczych coachingowych żonglerek Bolesław Chromry w swoich pracach regularnie przemyca muzyczne inspiracje i chętnie dzieli się nowymi odkryciami. Ba, ten „mieszkający i pracujący w internecie” rysownik, poeta i ilustrator czasami całe swoje dzieła poświęca muzyce, gloryfikując Morrisseya, Halinę Żytkowiak, Roxy Music, Spandau Ballet, Ewę Demarczyk czy Rycerzyków. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo – zaufajcie nam – jego playlisty są zaskakujące i nie mają dna. Chromry oprócz intensywnego publikowania swojej twórczości w sieci wydaje też albumy – ostatnio „Notes dla ludzi uczulonych na gluten i laktozę”.


The Field – “From Here We Go Sublime” (2007)

To najlepsza muzyka, jaką mógł stworzyć człowiek. Albo komputer. Nieważne kto, ważne, że od pierwszego do ostatniego kawałka ma się na skórze ciary, jak po zbyt długiej kąpieli w basenie w trzygwiazdkowym hotelu na Rodos albo wtedy, kiedy niebo jest jasne, a na Ziemi jest już ciemno, a ty jesteś już trochę pijany i dopiero zaczynasz podróż w letnią noc. Bo o tym według mnie jest ten album.

Spice Girls – “Spice” (1996)

W latach 90. byłem największym fanem Spice Girls w województwie małopolskim. Codziennie wieczorem modliłem się do Boga o to, żeby Baby Spice została moją żoną. Moje marzenia się nie spełniły, aczkolwiek moja żona ma blond włosy i jest równie słodka. W każdym razie album „Spice” to zestaw doskonałych piosenek pop, które nigdy się nie przeterminują i do których zawsze, nawet w największym zamroczeniu alkoholowym, ludzie wybiegają na parkiet i krzyczą, że „kiedyś to były piosenki”. No bo były.

Lizzy Mercier Descloux – “One For The Soul” (1985)

Lizzy Mercier Descloux to niesłusznie zapomniana artystka, która wyprzedzała swoje czasy i była totalnie cool na długo przed tym, nim wymyślono takie określenie. Nie da się sklasyfikować jej muzyki, bo zaczynała jako księżniczka no wave’u, żeby stać się afrykanerką, potem cyganką i dojrzałą wokalistką romansującą z jazzem. Płyta, którą rekomenduję, pochodzi z tego ostatniego okresu. W kilku kawałkach na trąbce gra Chet Baker. Po tym albumie Lizzy rzuciła papierami, przeprowadziła się na Korsykę i siedziała w jakiejś dziupli, malując abstrakcyjne obrazy. Umarła przedwcześnie, w wieku 48 lat, na raka. Ten fakt smuci mnie najbardziej i chce mi się płakać za każdym razem, kiedy puszczam „Fog Horn Blues”.

Papa Dance – “Poniżej krytyki” (1986)

W moim liceum nikogo nie było stać na kokainę ani amfetaminę, dlatego popularnym stymulantem był syrop na kaszel Tussipect. Mnie jednak bardziej pobudzała sztandarowa płyta Papa Dance i to przy jej akompaniamencie robiłem ściągi na biologię. Nie wiem, co miałbym napisać o tej elektryzującej muzyce nie z tej ziemi poza tym, że to na równi z „Dziękuję, nie tańczę” Anny Jurksztowicz najlepszy polski album ever. Przy okazji komunikat do osób, które uważają zespół Pawła Stasiaka za disco polo – jesteście idiotami i nie powinniście nigdy otwierać ust.


Saint Etienne – “Foxbase Alpha” (1991)

Jestem bardzo nostalgiczny i lubię dźwięki, które przywołują wspomnienia. Zwłaszcza tak mało znaczące, jak odgłos ozdobnego szkła polerowanego przez mamę podczas przedświątecznych porządków. Obowiązkowo przy surowym, marcowym wietrze, przy którym niby czuć już wiosnę, ale najłatwiej się przeziębić. Jeśli istnieje comfort food, to Foxbase Alpha jest moją comfort music.

The Smiths – “Meat is Murder” (1985)

Łatwo jest się śmiać z tatuażu „Viva Hate” albo z tekstu, że piosenki The Smiths uratowały komuś życie. Ale myślę, że śmiać się powinno raczej z ludzi, dla których wrażliwość skończyła się na poziomie „Króla Lwa” w podstawówce. O muzyce tego zespołu napisano już wszystko, więc powiem tylko tyle, że od 10 lat przeżywam konflikt wewnętrzny pod tytułem: wytatuować sobie na ramieniu „Viva Hate” czy „Still Ill”?

 

Dodaj komentarz

-->