Jest piątek, ciężka ulewa blokuje mnie w biurze w godzinach wieczornych. Brzęk kropel deszczu bijących w szklane okna rozbrzmiewa echem w pustym lokalu. Mój grafik nie przypomina o żadnych planach na dzisiaj. Wysłałem każdego z pracowników do domu już trzy godziny temu. Sam nie mogę się zdecydować, czy szykować się do wyjścia, czy przenocować na sofie przy biurku. O taksówce teraz mogę wyłącznie pomarzyć. Na Didi – bądź Chińskiego Ubera – muszę czekać trzydzieści minut. Jest przede mną 27 osób w kolejce. Nagle dostaję wiadomość od Sunny, dobrej znajomej, która zarządza włoską baro-kawiarnią trzy ulice dalej. „年轻人,过来喝点。赵华才带吃的给你了“, lub „Młodziku, wpadaj na drinka. Zhaohua właśnie przyniosła dla Ciebie coś do przekąszenia”. Kącikiem ust uśmiecham się, po czym zmieniam buty na laczki i zamykam drzwi do firmy.
Zjeżdżając windą z dwudziestego pierwszego piętra, przypominam sobie ostatnie „przekąski”, jakie Zhao przyniosła nam na kolację – owoce morza, wino ryżowe domowego wyrobu, słodko-kwaśna wieprzowina, a to wszystko popijane sycylijskim Carricante, doniesione przez naszą właścicielkę. Takie kolacje u Sunny to prawie codzienność po godzinach pracy. Lecz nie za każdym razem przyjmuję zaproszenia. Zazwyczaj moje skrzywienia społeczne są głównym powodem, dla którego często nie pakuję się w duże grupy nie do końca znanych mi osób. Ale dzisiaj jest kameralnie – tylko Zhao, ja, Sunny i Corrado – jej partner, były olimpijczyk z Rzymu.
Wychodząc z budynku, spotykam się z zalaną po kostki ulicą. Mój parasol wydaje się nie zdawać egzaminu. Brodzę przez periodyczną rzekę, niepewnie stawiając kroki. W ciągu kilku minut każdy centymetr kwadratowy mojej odzieży od klatki piersiowej w dół jest przesiąknięty wodą, jak te palce podczas kąpieli w wannie. Gdy docieram jednak do kawiarni, witany jestem przez szerokie uśmiechy i głośne „你来啦!“, „大卫啊!”, oraz znajome “buon giorno!”. Ewidentnie się na wino spóźniłem, myślę.
W momencie kiedy przepraszam wszystkich i odchodzę umyć ręce, dobiega mnie krzyk Sunny, która pośpiesznie woła „Tylko szybko, bo Zhao chce z Tobą zamienić kilka słów”. Tak więc wracając, zasiadam do stołu, odpalam papierosa i ze szczerym uśmiechem pytam „怎么了?”,co znaczy „Co tam?”.
„Słyszałam, że lubisz kuchnię Hakka”, mówi Zhao.
„No tak”, odpowiadam ze zdziwieniem. Pomimo tego, że Shenzhen leży w regionie, gdzie Hakka była do lat pięćdziesiątych ludnością najliczniejszą, dziś ta osiemnastomilionowa metropolia składa się głównie z imigrantów. Kultura Hakka, tak jak kultury innych mniej znanych mniejszości etnicznych, powoli wymiera.
„A wiesz, że ja też jestem Hakka?”
„No coś Ty!”
Chiny swoją wielkością nie wpasowują się w żaden porównywalny dla nas format. Oczywiście, mógłbym powiedzieć o kraju tak rozległym, że pomieściłby w sobie trzydzieści Polsk, dwadzieścia trzy Morza Bałtyckie, całą pustynię Sahara lub półtora Europy (nieuwzględniając części rosyjskiej). Mógłbym powiedzieć, że łączna populacja Delty Rzeki Perłowej – czyli metropolii składającej się głównie z Hongkongu, Shenzhen, Guangzhou, Dongguan i Makau – równa się całkowitej populacji Niemiec, Francji i Holandii, a jednak wszyscy żyją na terytorium zaledwie jednej piątej Polski. Mógłbym przytoczyć wiele porównań, ale traci to sens, gdy nie możemy odmierzyć dystansu linijką bądź przejechać z jednego końca kraju na drugi w ciągu jednego dnia. Ograniczona ta nasza człowieczość.
W tej pochodzącej z XIX wieku, tradycyjnej wiosce Hakka ze stawem w kształcie półkoła w południowych Chinach nikt już nie mieszka.
Podczas ostatnich ośmiu lat udało mi się zwiedzić dość spory kawałek kraju – głównie w celach zawodowych – i odkryłem, że egoistyczna próba zredukowania Chin do jednego słowa, potrawy, stroju czy kultury, skazana jest na niepowodzenie. Nie jest to możliwe. Dlatego też za każdym razem, gdy słyszę pytania z kategorii „Lubisz Chiny?”, „Smakuje Ci chińskie jedzenie?”, „Podobają Ci się chińskie miasta?”, odpowiadam: Co masz na myśli?
Na przykład, kiedy ktoś mnie zapyta, „Czy smakuje Ci chińska kuchnia?”, zawsze pytam tę osobę, którą kuchnię ma na myśli. Syczuańską? Yunnan? Mongolską? Zhejiang? Północno-wschodnią? Za każdym razem moja odpowiedź będzie inna.
„To jak? Smakują Ci dania Hakka?” pyta paląca papierosa Zhao.
„Żartujesz?”, uderzam dłonią w stół, „Gdybym miał sklasyfikować trzy najlepsze kuchnie Chin, to Hakka byłaby na pierwszym miejscu”, odpowiadam, „tuż za 浙菜 – Zhejiang – ma się rozumieć!”
„Mówiłam! No nie mówiłam Ci?”, krzyczy Sunny, „ten jest inny.”
To prawda. Nie każdy Chińczyk słyszał o Hakka, a obcokrajowcy zazwyczaj albo żyją w swoim mikroekosystemie, albo nie śpieszno im odkrywać etniczno-kulturowe tajemnice skrywane poza granicami wielkich miast. Lenie.
Śpieszę z wytłumaczeniem.
Hakka to mniejszość etniczna, która nie jest nawet oficjalnie rozpoznawalna. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że są oni potomkami ludzi Han, którzy dziś stanowią ponad 90% całkowitej ludności kraju i których kultura jest na ogół przyjęta jako uniwersalna dla Chin. Swoją nazwę biorą od mandaryńskiego 客家 (pinyin: Kèjiā), co oznacza „gościnne rodziny”. O Hakka można powiedzieć, że są prekursorami kilkustuleciowego etapu migracji w Chinach, bo to właśnie podczas dynastii Song (960-1279) rozpoczęło się opuszczanie przez nich północnych terenów opanowanych przez cesarzy Song i później Ming (1368-1644).
Powodów było wiele. Zazwyczaj jednak, tak jak w przypadku innych wielkich migracji, winę ponoszą konflikty zbrojne i kończące się możliwości upraw rolniczych. Hakka wyruszyli na południe, gdzie aż do osiemnastego wieku nabywały coraz to nowsze rodziny rolników, kupców, rzemieślników i szlachty. To tutaj, w prowincji Guangdong sąsiadującej z Hongkongiem i Makao, narodziła się nowa kultura wyposażona w subtropikalny klimat, przestrzeń wolną od rywalizacji, żyzną glebę, a przez to i ryż, który aż po dzień dzisiejszy jest nieodłączną częścią każdego domu w tej części kraju.
Dziś Hakka jest w dużej części zapomniana. Nie potrafię powiedzieć, w jaki sposób sam się o niej dowiedziałem, jednakże każda podróż w południowych Chinach, jaką przez ostatnie lata przebyłem, skupiała się w mniejszej lub większej mierze na studiowaniu i odkrywaniu sekretów tej całkiem niebagatelnej grupy etnicznej. Ot, taki ze mnie Marco Polo.
„Byłeś kiedyś w Huizhou?”, pyta z zaciekawieniem Zhao.
„Ha! Żeby tylko raz!”, odpowiadam.
„Nie wiem, czy Sunny Ci wspominała, ale moja cała rodzina jest z Huizhou. Teraz otworzyłam taki mały Airbnb na północy miasta. Zobacz, pokażę Ci”, i odpalając następną fajkę pokazuje mi zdjęcia z prac renowacyjnych na swoim amerykańskim „Made In China” iPhone, „Wczoraj zakładaliśmy dach na budynku.”
„Wiesz co, jest bosko, ale brakuje mi tutaj grilla”, mówię.
Zhao śmieje się i wykrztusza coś w lokalnym dialekcie, ale szybko się poprawia i wraca na mandaryński.
„Mówisz jak prawdziwy Chińczyk! Musisz koniecznie mnie odwiedzić. Grill będzie, rzecz jasna, postawiony o tu na tarasie.”
„Ja sama z nim przyjadę”, wtrąca Sunny zza lady. „Tylko musisz te swoje wino zrobić.”
Jak ja mam z tego k*rwa teraz wybrnąć – myślę sobie – utopię się w procentach na chińskiej prowincji z dwoma babciami.
„David! A smakuje Ci to wino?” dopytuje Zhao.
„Teraz już nie wiem, ale na początku było wyśmienite!”, komplementuję, mimo że wino smakiem i skoncentrowaniem promili w alkoholu przypomina tanią wódkę.
Mała świątynia „Długowieczności”, wzniesiona przez rodzinę Bin (邠) gdzie co roku zapalam kadzidełko pierwszego stycznia.
Zhao i Sunny kontynuują planowanie wpakowania mnie w samochód, po czym Zhao, jakby porażona prądem, przerywa rozmowę z Sunny i odwraca się do mnie mówiąc:
„Słuchaj, bo najlepszym momentem byłoby, żebyś przyjechał 1 stycznia.”
„Dlaczego?”
„Bo 1 stycznia to bardzo ważny dzień. Każdego roku, w pierwszy dzień pierwszego miesiąca idę na długi spacer do świątyni i modlę się do moich przodków.”
„O! Ja też!”, odpowiadam.
„不可能 (Nie może być)!”, niedowierza Zhao.
„No ale ja nie modlę się do swoich przodków! Haha! Od kilku lat 1 stycznia odwiedzam wczesnym rankiem taką świątynię w górach w Shenzhen. Zawsze zapalę kadzidełko i postoję chwilę przed ołtarzem. Później spędzam ten dzień bardzo aktywnie – albo w górach, albo nad morzem.”
„Ale dlaczego? Też jesteś buddystą?”
„Nie, nie. Ale traktuję to jako swego rodzaju osobisty rytuał – zacznij pierwszy dzień aktywnie, a reszta roku sama się ułoży. Poza tym, zapalenie kadzidełka dla zmarłych to taka moja świeczka. Światełko życia na kolejne 365 dni, jeśli wolisz.”
„Jesteś bardziej Hakka niż moja osiemdziesięcioletnia mama”, żartuje Zhao.
Nasza rozmowa przeciąga się do godziny pierwszej w nocy. Corrado niestety nie jest jej częścią, bo pomimo spędzenia ponad dwóch dekad w Chinach, do dziś nie rozumie ani jednego słowa w języku mandaryńskim. Bycie głuchym na jedno ucho również nie pomaga. „O mio dio!”, krzyczę do niego – mimo tego, że siedzi tuż obok mnie – „L’ultimo bicchiere di vino!”. Jest już późno, więc wznoszę ostatnią lampkę wina na dzisiaj. Sunny, mająca 71 lat, podpiera się jedną ręką o stół, w drugiej trzymając papierosa, i woła „干杯!” co znaczy „Do dna!” bądź „Na zdrowie!”.
W obu przypadkach to tłumaczenie nie ma żadnego sensu. Ale nie mnie tu sądzić. Ilość wypitego dzisiaj alkoholu wystarczy mi na kolejny miesiąc – chyba, że w międzyczasie Sunny znowu mnie uwiedzie kolacją. Bo tak to już jest w Chinach. Gdy obcujesz z lokalną społecznością, prędzej czy później stajesz się jej częścią.
Tekst i zdjęcia: David Bilicky