Stoimy przed wejściem na scenę, którą poznaliśmy kilka godzin wcześniej podczas próby dźwięku. To już nie to samo miejsce. Następuje inwersja rzeczywistości. Rozpanoszyliśmy się tam, popędzając techników i rozkładając instrumenty.
Teraz jesteśmy po drugiej stronie zwierciadła. Oślepia nas mocne światło, a to, co znajduje się za jego barierą, jest dla nas zagadką. Przestrzeń, w której się znajdujemy, za chwilę stanie się parna i duszna, a na naszym czole pojawią się krople potu. Minuty dzielą nas od momentu przejścia.
Przypominamy sobie nawzajem kim jesteśmy i w jakie role przyjdzie nam się dzisiaj wcielić. W tym momencie nasze baterie są naładowane do granic możliwości. Liczymy na naszą publikę. Nie ważne, czy przyjdzie nam wystąpić dla 80, 200 czy 3 tysięcy osób. Za chwilę okaże się, czy chemia między nami to porządny kryształ czy zwietrzały skun. Stawiamy pierwsze kroki, wchodzimy w światło i oto jesteśmy w wielkim gabinecie luster. Tu wszystko odbija się po dziesięciokroć: dźwięki, emocje, oddechy. Potrzyj nos, popraw włosy – wiedz, że nie ujdzie to niczyjej uwadze. Nasze otępiałe spojrzenia szukają punktu zaczepienia. Szukają siebie nawzajem, próbując dodać sobie otuchy.
Scena jest takim mikroświatem – emocji, uczuć, gestów. Wszystko tutaj zależy od mikrodecyzji i makrokonsekwencji, a każdy ruch wywołuje efekt domina. Od tego momentu pozostajemy spleceni w sieci, pociągani za sznurki, ale również sami nimi sterujemy. Każdy z nas przyjmuje swoją perspektywę widzenia i słyszenia. Nieraz przez dym, ciemność i dystans tracimy kontakt ze sceną. Jednak zawsze chcemy na nią wracać. Przed nami być może najlepsze chwile życia. Ruszamy w trasę promującą debiutancki album „Hurricane Days”.