Młoda Angielka uczyła się od najlepszych – regularnie wspiera Bombay Bicycle Club podczas koncertów.
W jednej ze wcześniejszych recenzji stwierdziłem, że tegoroczne wakacje obrodziły w serię fantastycznych krążków, o których warto pamiętać pod koniec roku, gdy nadejdzie czas podsumowań. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, że drugi krążek Lucy Rose w takich zestawieniach znajdzie swoje miejsce: nie możemy mówić o przełomie, nie ma tu momentów-które-zmienią-bieg-historii, jest zwykłe, dziewczyńskie granie. A jednak, paradoksalnie, to wydawnictwo, które towarzyszyło mi przez ostatnie dwa miesiące najczęściej. Dlaczego?
Nawet nie chodzi o zasadę inżyniera Mamonia – Lucy Rose jest zbyt wytrawnym i doświadczonym graczem, by bezmyślnie kopiować. Szlify od paru lat zdobywa jako chórzystka, pianistka i wsparcie koncertowego składu Bombay Bicycle Club, moich totalnych faworytów z Wysp, którzy przekuwają nieprzeciętną wyobraźnię i wrażliwość na świetne melodie. Lucy jest ich pilnym uczniem: stopniuje napięcie, bawi się nastrojami i rytmem („Our Eyes”, tak bardzo inspirowane twórczością jej kolegów), nie tracąc z pola widzenia tego, że to o przyjemność słuchacza chodzi przede wszystkim. Mnie największą przyjemność sprawiają dwa nagrania: „Till the End” (bo lubię piosenki, które nadają się na długą podróż pustą autostradą bądź na ilustrację napisów końcowych filmów z happy-endem) oraz następujące zaraz po nim „Cover Up”, dość mroczne (jak na tę słoneczną płytę), w którym Lucy pokazuje więcej pazura, wychodząc z roli grzecznej i sympatycznej dziewczyny.
Tych jaśniejszych punktów na „Work It Out” jest więcej, a co ważniejsze – trudno się od nich uwolnić. I nawet nie chcę za bardzo zastanawiać się dlaczego.
Lucy Rose
„Work It Out”
Columbia/Sony
Zobacz także:
Love – reż. Gaspar Noé
Jak mało w kinie potrzeba, by wywołać oburzenie i wzbudzić kontrowersje. W 2015 roku wystarczy pokazać w 3D niesymulowane sceny seksu, penisa w wzwodzie i ejakulację wprost w publiczność, by zostać uznanym za prowokatora i hochsztaplera. Czytaj więcej>>
The Maccabees – Marks to Prove It
Ten londyński kwintet zawsze był raczej obietnicą niż jej spełnieniem. Grają od dziesięciu lat, ich oficjalny debiut pojawił się na rynku, gdy nowa rockowa rewolucja właśnie wydawała agonalne tchnienie, co wtedy budziło obawy o sens istnienia kolejnej gitarowej kapeli. Czytaj więcej>>
Jesień z serialami. Nowe amerykańskie produkcje, które warto mieć na oku
Wśród zapowiedzi amerykańskich stacji telewizyjnych jest kilkadziesiąt premierowych tytułów. Wiele z nich zniknie po pierwszym sezonie, sporo jest też typowych formatów o dzielnych policjantach, lekarzach i innych przedstawicielach służb, dzięki którym cała Ameryka może rano spokojnie zjeść płatki. Czytaj więcej>>