Gum – wyjście z zadymionego garażu wprost na dyskotekowy parkiet

Gum
„Glamorous Damage”

Jest taki moment, kiedy każdy zachwycający nas swoim debiutem artysta musi wydać drugi album. Zarówno on, jak i podnieceni wyczekiwaniem fani muszą wtedy zmierzyć z klasycznym problemem. Przejdą do historii czy wtopią? Kryjącego się pod pseudonimem Gum Jaya Watsona możecie kojarzyć z występów w dość popularnej w Polsce grupie Tame Impala. Kwaśny, ale przebojowy hippisowski rock w wydaniu Australijczyków kilka sezonów temu podbił cały świat, a z nich uczynił jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów z najdziwniejszego (nie tylko pod względem muzycznym) kontynentu świata.

Debiutancki album Gum „Delorean Highway” to surowa mieszanka psychodelicznego rocka i punka kąpiąca się w przestrzennym klawiszowym sosie i urzekająca spontaniczności, jaką są w stanie wykrzesać z siebie tylko prawdziwi naturszczycy (a na 100% nie facet mający na koncie kilka światowych tras). „Delorean Highway” było doskonale do tego stopnia, że jako jeden z niewielu albumów przetrwało kilka czystek na playliście w moim telefonie.

Przyszła pora na część drugą gumowej sagi i muszę przyznać, że od pierwszych dźwięków zaliczyłem niezły mindfuck. Co prawda okładka i tytuł zwiastowały, że może być inaczej, ale jednak myślałem o czymś bardziej w stylu współczesnego austro rocka, jak choćby The Lovetones czy Black Ryder. Tymczasem Jay spędził ostatnią australijską zimę bez gitary, za to za potężnym zestawem klawiszy, i słychać to w każdym dźwięku.

„Glamorous Damage” to wyjście z zadymionego garażu wprost na dyskotekowy parkiet. Zamiast żarówki na kablu pod sufitem błyszczy kula disco. Zamiast dżinsowej kurtki plecy okrywa świetnie skrojona marynara. Zamiast potarganej całodziennym kacowaniem fryzury głowę zdobi elegancka koafiura w stylu lat 80.

„Zamiast” to chyba kluczowe słowo pozwalające opisać to, co stało się z Gum na drugiej płycie. Artysta przeszedł przeobrażenie tak wielkie, że dla starych fanów może być ono totalnym szokiem. Gdzie jest rock’n’roll? Co to za próba wepchania się na listy przebojów dla open’erowych nastolatków? Na szczęście wszystkie największe atuty debiutu – klimat, przestrzeń i przebojowość – przetrwały, decydując o potędze tej zrealizowanej w domowym zaciszu (!!!) płyty.

To może być atak na mainstream i pierwszy raz, gdy usłyszycie o tym artyście. A nawet jeśli nie, to i tak nic lepiej nie ogrzeje waszych uszu w taką pogodę, jaka zaczyna nadciągać.

Dodaj komentarz

-->