Black Bear Festival

Black Bear to nie tylko horrory. Twórcy festiwalu cenią wszystkie gatunki, a przede wszystkim – zabawy konwencją, gatunkowe mash-upy i popkulturowe reinterpretacje. Oto pięć filmów, których na pewno nie trzeba się bać.

„Biały bóg”
reż. Kornel Mundruczó


Krwawa zemsta czworonogów.Familijny horror o porzuconym psie, czyli węgierski remake „Lassie” wyłącznie dla dorosłych. Taki pomysł mógł się zrodzić jedynie w głowie kogoś, kto wcześniej stworzył filmową operę o pielęgniarce uzdrawiającej seksem ciężko chorych pacjentów. Mundruczó przedstawia wizję Budapesztu, w którym nowe prawo nakazuje mieszkańcom płacenie wysokiego podatku za posiadanie psa mieszańca. Oszczędni Węgrzy zatrzaskują przed pupilami drzwi, a hycle robią interes życia. Spuszczone ze smyczy czworonogi nie pozostaną jednak dłużne – rudy Hagen stanie na czele brutalnej rewolty. Reżyser w bezbłędny sposób imituje konwencje różnych gatunków, przyjmując w każdym perspektywę psa. Mamy więc sportową rywalizację à la „Rocky”, pościg ulicami Budapesztu, którego nie powstydziłby się Luc Besson, czy zombie walk (a raczej sprint) w wykonaniu porzuconych kundelków. „Biały bóg” to nośna metafora i jeden z najbardziej oryginalnych filmów tego roku.

„Alleluja”
reż. Fabrice du Welz


Ulubienica Pedra Almodóvara Lola Dueñas jeszcze raz na skraju załamania nerwowego. W filmie Fabrice’a du Welza, autor akultowej wśród fanów posoki „Kalwarii”, aktorka wciela się w postać pracownicy kostnicy szukającej w sieci tego jedynego. Poznaje Michela – atrakcyjnego biznesmena, który wie, co trzeba mówić samotnej kobiecie, by pierwsza randka skończyła się w sypialni. Mężczyzna, uwodzicielski niczym wampir, okazuje się jednak oszustem. Zakochana Gloria nie poddaje się – tworzy z nim morderczy tandem, który poluje na konta bankowe bogatych wdów. „Alleluja” to kampowa, niepoprawna wariacja na temat „Spragnionych miłości” i wampiryczny horror doby portali randkowych, rozpisany na złamane serca, skrajne emocje i odcięte kończyny. Charyzmatyczny duet może stanąć w jednym szeregu z bohaterami „Urodzonych morderców” czy „Bonnie i Clyde”.

„O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”
reż. Ana Lily Amirpour


Wampiry mają ostatnio dobrą passę w amerykańskim kinie niezależnym. Najpierw ze zmierzchu wyciągnął je Jim Jarmusch, później ich seksualne i intelektualne frustracje ukazał Onur Tukel w „Krwi nocy letniej”, teraz przyszła pora na Anę Lily Amirpour. Iran nie wydaje się zbyt przyjaznym miejscem dla wampirów, ale mieszkająca w Nowym Jorku reżyserka odrobiła lekcję z popkultury. Z wdziękiem i inteligencją kreuje komiksowy, czarno-biały świat Bad City, industrialnej mieściny, po której szlachetna krwiopijczyni krąży okutana w burkę. Jest tu i lokalny James Dean z kotem pod pachą, jest nocny rajd bohaterki na deskorolce, jest najbardziej urocza scena imprezy, jaką widziałem w tym roku kinie. Na film Amirpour w listopadzie w Nowym Jorku ustawiały się długie kolejki, wybrańcy, którym uda się dostać na jedyny pokaz w Warszawie, też na pewno ulegną magnetycznej sile „Dziewczyny”.

„Włóczęga”
reż. David Michód


Robert Pattinson w końcu odkrył właściwe emploi. Lepiej niż w roli wrażliwego wampira z manią prześladowczą sprawdza się jako sepleniący, strachliwy półgłówek wymachujący bronią. W drodze przez australijskie bezdroża towarzyszy mu Guy Pearce, tym razem nie w stroju drag queen („Priscilla”), lecz w przepoconym podkoszulku i ze spluwą wciśniętą w drżącą dłoń. Mężczyźni, w pogoni za skradzionym samochodem, zostawiają za sobą tumany kurzu i kałuże krwi. Reżyser „Królestwa zwierząt”, gęstej od intryg sagi o rodzinie kryminalistów, tym razem postawił na prostą, ale intensywną historię zemsty. Spalona słońcem, zdegradowana kryzysem Australia przypomina jałowe krajobrazy z powieści Cormaca McCarthy’ego. U Michóda jedyną walutą również jest przemoc, sumienie to towar deficytowy, a złe do cna są nawet gospodynie domowe.

„Coś musi się stać”
reż. Ester Martin Bergsmark


W historii transseksualnego Sebastiana/Ellie genderem nikt nie chce straszyć. To raczej bohater przeżywa horror w pozornie tolerancyjnej, otwartej na odmienność Szwecji. Nieakceptujący siebie chłopak balansuje na granicy płci, szukając w przypadkowych kontaktach seksualnych akceptacji i potwierdzenia swojej kobiecości. Pragnie czułości, ale zdesperowany gubi się w korytarzach darkroomów. Podrywa obcych mężczyzn w toaletach, ale ci chętniej dzielą się z nim swoją pięścią niż ciałem. Z jednej z takich opresji wyciąga go Andreas, panczur, który też nie może sobie znaleźć miejsca w życiu. Ester w swoim pełnometrażowym debiucie wykazuje się niezwykłym zmysłem wizualnym i muzycznym, co w połączeniu z fabułą inspirowaną osobistymi przeżyciami skazuje reżyserkę na porównania z Xavierem Dolanem. Wychodzi z nich bez szwanku – „Coś musi się stać” to kino ostrzejsze, mniej teledyskowe i bliższe życiu, więcej zawdzięczające estetyce punkowej niż popowi.

Bilety: 18 zł
Karnety: 160 zł

Dodaj komentarz

-->