MAGNOLIA-KAMIKADZE
Na przełomie marca i kwietnia Hey rusza w trasę, która poprzedza wydanie krążka, a nie – jak zazwyczaj to się robi – następuje po nim. Czego możemy się spodziewać po „Błysku”, którego premiera ustalona jest na 22 kwietnia, postanowiłem dowiedzieć się u źródła, w znajdującej się na warszawskiej Pradze sali prób zespołu.
Nigdy nie byłem fanem Hey. Prawdę powiedziawszy, w czasach ich największej popularności szczerze ich nie znosiłem. Teraz jednak, ku własnemu zdziwieniu, trzeci raz z rzędu z niekłamaną przyjemnością odpalam najnowszą płytę zespołu. W międzyczasie mój brat pyta, czy wpadnę do niego posiedzieć, zapalić, pogadać. Brat jest młodszy, pracuje w trybie nienormowanym, a w gustach muzycznych jest dosyć radykalny i ortodoksyjny jednocześnie. Pewnie można by go nazwać punkiem, gdyby znaczenie tego terminu nie rozrzedziło się w nieustannym przepływie popkulturowego szamba. Kiedy mówię mu, że nie dam rady, bo jadę na Pragę, żeby posłuchać podczas próby tego zespołu, którymi mi w tle akurat przygrywa, braciak kwituje z dezaprobatą: „Ojej, ale z Hey?” A ja się zastanawiam, czemu sam już tak nie reaguję. I co sprawia, że bezwiednie odtwarzam ponownie numer, na którym nie skupiłem się, rozmawiając na czacie. Mój ulubiony na razie z całego albumu „Szum”. „Męczy mnie szum, zmęczył wszechwiedzący tłum, chcę jechać…”
fot. Mateusz Nasternak
Jadę taksówką na Pragę. Gadka z kierowcą się klei, bo gość po dziennikarstwie i latach pracy w agencji PR-owej opuścił Babilon, żeby za trzy razy mniej pieniędzy żyć normalnie i rozmawiać sobie z drugim człowiekiem. Jak człowiek. Jeździ wysłużonym „przewozem osób”, więcej rzeczy go cieszy, pozytywów widzi w świecie co niemiara i nawet kiedy poprzedniego dnia oglądał program Kuby Wojewódzkiego, to goszcząca u niego Katarzyna Nosowska wydała mu się dużo weselsza niż kiedyś. – Zawsze miałem wrażenie, że to jakaś mroczna, zdystansowana i w gruncie rzeczy smutna postać, a tu wczoraj właściwie każdą swoją wypowiedź kwitowała żartem. O nowej płycie Heya mówiła, że to pierwsza, z której jest w 100% zadowolona, i nawet kiedy wspominała o tym, że nie czuje się zbyt komfortowo ze swoim ciałem, to mówiła o tym z dystansem i sporą dozą ironii – opowiada kierowca, dodając, że wokalistka powiedziała nawet, że chciałaby mieć swoją głowę i ciało Wodzianki. Co może nie jest zbyt miłe dla Wodzianki, ale ją samą za tę wypowiedź bardzo polubił. A ja myślę sobie, że coś pewnie jest na rzeczy, skoro Nosowska śpiewa na nowym krążku, że „to pierwszy taki rok, gdy samotność znużyła mnie, pierwszy taki rok, gdy przez fosę rzuciłam most”.
***
Słońce świeci, jakby już była wiosna. Błękit nieba współgra z zielenią traw i krzewów, które – jak magnolia-kamikadze z piosenki „2015” – wypuszczają pąki niepomne niedawnych mrozów. Przemierzając tereny Soho Factory w poszukiwaniu kawiarni, na tyłach której salkę prób ma Hey, mijam zastępy pracowników tutejszych agencji reklamowych i biur architektonicznych. Docieram na miejsce, zamawiam kawę i choć czuję pod stopami niemożliwą do zupełnego wytłumienia potężną siłę basu, pytam obsługę, czy to tu znajduje się miejsce, którego szukam. Okazuje się, że tak, ruszam więc w stronę dźwięku. Idąc długim postindustrialnym korytarzem, coraz wyraźniej słyszę partie gitary, tętent werbli i frazy syntezatora. Bez pomyłki wybieram drzwi, za którymi wita mnie wesoła, serdeczna ekipa. Część zespołu od razu wykorzystuje przerwę, by wyjść na papierosa. Reszta rzuciła bądź właśnie rzuca, ale cała piątka chętnie angażuje się w rozmowę o rezonansie magnetycznym, dzięki któremu można ponoć rzucić ten nałóg, jakże przecież bliski muzykom. Na tyłach praskiej kawiarenki Hey próbuje od dwóch lat. Marcin Macuk, klawiszowiec i kompozytor części materiału na nową płytę, mówi, że niełatwo znaleźć w pobliżu centrum przestrzeń, która byłaby stosunkowo duża i niedroga, nawet jeśli nie musi być sterylnie czysta i nad wyraz reprezentacyjna. – Zostają nam doki – stwierdza pół żartem, pół serio, wertując bazy dźwięków do kolejnego numeru. Kiedy po kilku minutach wszyscy zajmują swoje miejsca w kilkunastometrowej, jasno oświetlonej salce, pada komenda „ten co wczoraj” i rozbrzmiewa charakterystyczna fraza klawiszy, która rozpoczyna znany już szerszej publiczności pierwszy singiel „Prędko, prędzej”.
fot. Mateusz Nasternak
Równy, perkusyjny rytm niesie się po sali, podbijana syntezatorem siła basu wprawia wszystko w drżenie, a ja nie słysząc głosu Nosowskiej, jeszcze intensywniej niż rano zaczynam zastanawiać się nad społeczną wymową tej energicznej, chwytliwej piosenki. Przekazem, którego wcześniej próżno było szukać w tekstach Katarzyny. Kiedy bowiem przed południem moi znajomi wrzucali na Facebooka wspomniany singiel, wielu z nich interpretowało słowa piosenki zgodnie ze swoimi preferencjami politycznymi. Lewa flanka wynotowała sobie fragment „tęcza w czerń”, podczas gdy ci, którym bliżej na prawo, wyciągali frazę: „do loftów gdzie wino, śpiew (…) do magistrów sztuczek i sztuk”. „Derby kraju, derby co dzień”, śpiewała mi tymczasem wokalistka, celnie komentując konflikt targający naszym krajem i… Facebookiem. – Nigdy nie byłam, nie jestem i nigdy raczej nie będę publicystką. Słowa, których używam są mi potrzebne jako narzędzia, po to żeby powiedzieć coś znacznie ważniejszego. Chcę posłużyć się tym tematem, który wszystkich teraz tak bardzo interesuje, po to, żeby im powiedzieć, że… kurde, to życie jest zbyt krótkie, żeby się tak napinać. Jadę do tych wszystkich ludzi, których wymieniam – i tych bogatych, i tych, którzy cierpią niedostatek, i do dzieciaków, którym się wydaje, że wszystko mogą, i tych zupełnych maleństw, które nie wiadomo co czeka, biorąc pod uwagę decyzje, jakie zapadają na stanowiskach piastowanych przez ludzi dorosłych; jadę do nich wszystkich, żeby im powiedzieć, że poza tym, w co dzisiaj tak wiele osób mocno się angażuje, jest coś jeszcze, jakaś magia jest tu pomiędzy tym wszystkim – z entuzjazmem mówi wokalistka, kiedy po skończonej próbie siedzimy w kawiarni za wielkim drewnianym stołem. Nasza rozmowa zbacza na tematy, w których fizyka kwantowa splata się z metafizyką. – Ja naprawdę uważam, że nie mogę się wieloma kwestiami zajmować, bo mam wrażenie, że mi życie ucieka, że moje komórki co siedem lat się wymieniają i nie mogę marnować znajomości z tym konkretnym zestawem komórek na rzeczy, które są zupełnie nieistotne z perspektywy istnienia świata – tłumaczy Nosowska i dodaje: – Nam jest tak trudno uwierzyć w to, że jesteśmy tylko pstryknięciem. – Nosowska dźwięcznie pstryka palcami. – Człowiek bardzo chętnie się chowa, ucieka w te „wielkie” sprawy. I tak naprawdę, to to jest bardzo niebezpieczne, bo ci ludzie nie przebywają w ogóle w sobie. Ludzie walczą o wolność, tyle się mówi dzisiaj o wolności, a ja uważam, że człowiek prawdziwie wolny jest tylko w sobie – w ciele, w głowie, w sercu. Tam jesteśmy wolni i mało tego bardzo niebezpieczni. Bo tych, którzy wychodzą na ulicę, może spałować policja. A człowiek, który siedzi, patrzy, nie ocenia i nie czuje gniewu, to jest dopiero niebezpieczna jednostka i z tym nic się nie da zrobić. Człowiek w karcerze potrafi być wolny, jeśli ma tu… – Katarzyna wskazuje na swoją przyozdobioną małym koczkiem, szuka przez chwilę odpowiedniego słowa i z rozmarzeniem kończy – …pięknie.
fot. Mateusz Nasternak
– I pięknie – kwituje pierwszy z odegranych po przerwie utworów Marcin Macuk. – Tylko trzeba jeszcze dopracować to, żebyśmy wszyscy kończyli naraz, a nie tak, że ktoś sobie zostaje na chwilę i gra dalej swoje – dodaje gitarzysta Marcin Żabiełowicz. Przed rozpoczynającą się 31 marca w katowickim kinoteatrze Rialto trasą koncertową instrumentalna część zespołu ćwiczy codziennie po kilka godzin. Teraz ogrywają każdą z dziesięciu kompozycji składających się na „Błysk”, przearanżowują je pod kątem grania na żywo, zyskują pewność i swobodę. – Musimy się tego najzwyczajniej w świecie nauczyć – mówi perkusista zespołu Robert Ligiewicz. – Piosenki, które napisali Marcin (Macuk), Jacek (Chrzanowski) i przede wszystkim Paweł (Krawczyk), bardzo często diametralnie się zmieniają podczas nagrywania w studiu. Musimy się więc do nich trochę przyzwyczaić – dodaje. – Dynamika płyty jest zupełnie czymś innym niż dynamika koncertu – przychodzi mu w sukurs Marcin Macuk. Panowie tłumaczą, że na płycie forma zazwyczaj jest bardziej skondensowana, na koncertach zaś można popuścić wodze fantazji. W sali prób weryfikują też brzmienie, bo w studiu dysponują całą masą urządzeń, które sprawiają, że wszystko brzmi tak, a nie inaczej. A na scenie wolą raczej ograniczać liczbę sprzętów. – To jest ciekawy proces, chociaż zdarzają się tarcia. W końcu w zespole jest sześć osób, i to osób bardzo świadomych. Jeden chce to, inny tamto, ale ostatecznie to estetyka zawsze bierze górę i pojawiają się fajne rzeczy – tłumaczy Macuk. – Jakbyśmy cię nie słuchali, to byśmy byli dużo bardziej popularnym zespołem – jakby na potwierdzenie tych słów słychać gdzieś później z sali. Żartom i żarcikom nie ma końca, a atmosfera na próbie przypomina taką, jaka panuje w salkach młodych i entuzjastycznych zespołów garażowych dopiero co rozpoczynających swoją przygodę ze sceną. Praca wre, stal się kuje, a kiedy pozwalam sobie na uwagę, że brakuje panom już tylko gołej baby na ścianie, jak w męskim warsztacie samochodowym, Marcin szybko ripostuje, że już ma wydrukowane „dwie dzierlatki takie z Kaliguli”. – Następnym razem gdy wpadniesz, będą już wisiały – zapewnia.
fot. Mateusz Nasternak
***
„2015”, „Ku słońcu”, „Cud”. Kolejne numery wprawiają w drżenie ściany sali prób. Zastanawiam się, co o tym podkładzie muzycznym myślą sobie bywalcy znajdującej się za ścianą kawiarni. W końcu ktoś rzuca żartem: – Dobra panowie, kończymy, bo znowu przyjdzie Kaśka i się na nas wkurwi. I jak na zawołanie kilka sekund później w drzwiach staje Katarzyna Nosowska. – Ja mam kłopot z przychodzeniem na próby – mówi wokalistka, ubiegając moje pytanie o jej nieobecność. – Szczególnie na te, które mają na celu odświeżyć starszy materiał. Kompletnie mnie one nie interesują. Unikam tego rodzaju podejść, bo wiem, że pamiętam wszystkie piosenki i jeżeli mam się pomylić, to się pomylę, choćbym nawet ćwiczyła przez dwa tygodnie non stop. Takie próby zabijają całą przyjemność ze śpiewania, więc na nie po prostu nie chodzę – tłumaczy artystka. Teraz jednak, tuż przed trasą promującą nowy materiał, będzie musiała zacząć przychodzić, żeby – jak mówi – „pojawiła się taka bardzo pożądana swoboda śpiewania tych nowych rzeczy”. A jest tu co śpiewać, bo na całą nową płytę składają się dosyć proste, energetyczne i rytmiczne piosenki, piosenki, od których ostatnimi czasy Hey się trochę zdystansował. – Ja byłam trochę umęczona poprzednią płytą Heya. Kiedy gadaliśmy z chłopakami, to bardzo nalegałam, żebyśmy zaczęli znowu robić piosenki – zaznacza z przejęciem Nosowska. – W życiu zespołu są takie momenty, kiedy pojawia się potrzeba, żeby udowodnić sobie, że nas też stać na eksperymenty, że możemy sobie pozwolić na to, żeby dorobić tych falban, żeby skomplikować konstrukcję tego, co proponujemy. Ale ja po poprzedniej płycie stwierdziłam, że nie ma żadnego wstydu, a wręcz przeciwnie, powinniśmy czerpać siłę z tego, że jesteśmy zespołem, który gra piosenki. Nie jesteśmy jazzmanami i nigdy nie będziemy uprawiać skomplikowanych, niekończących się improwizacji na koncertach, bo to nie jesteśmy my. Moglibyśmy sobie złamać kość w umyśle, spróbować to zrobić i być może to by się nawet udało, ale ja nie wiem po co. Trzeba szanować to, że potrafimy zagrać piosenkę, która najnormalniej w świecie porusza słuchacza – że jest mu weselej, czuje się wzruszony, czuje, że nie jest sam. To jest dla mnie podstawa naszej działalności i dlatego tak strasznie im jęczałam: „Błagam, błagam, tylko nie róbcie już utworów, róbcie piosenki, proszę, proszę” – śmieje się Nosowska.
fot. Mateusz Nasternak
I piosenki właśnie wypełniają cały „Błysk”. Dziesięć porywających i emocjonalnych, podsyconych syntezatorami i rockowym wygarem piosenek, które po premierze płyty, 22 kwietnia, będzie śpiewać już nie tylko Katarzyna, piosenek, których instrumentalne wersje jeszcze przed chwilą niosły się po Soho Factory w blasku wiosennego słońca. A teraz już ekipa pakuje swoje graty, ktoś ucieka oddać wypożyczony gitarowy efekt, ktoś jedzie odebrać dzieciaki ze szkoły. I skoro już jesteśmy przy dzieciakach, nie sposób nie zapytać o to, czy nie mają one – i ich gusta – wpływu na to, jak brzmi współczesny, doprawiony elektroniką Hey. – Zawsze byłam przejęta i wzruszona tym, czego słuchają nasze dzieci – wspomina wyraźnie ożywiona tematem wokalistka. – Kiedy były jeszcze małe, ale już wystarczająco duże, żeby zwrócić się w stronę muzyki, słuchały Nirvany, Dezertera, gitarowego grania, które ja też kiedyś bardzo lubiłam. Myślałam sobie, że ekstra, fajnie, nie jest ze mną tak źle. Później Mikołaj poszedł w rap, a Maks, syn Pawła, w minimal techno i oba te gatunki okazały się dla mnie bardzo bliskie. Naprawdę podoba mi się to, czego słuchają, i może nie powinnam się do tego przyznawać, bo jestem stara, ale mnie to kręci. Lubię, jak jest bęben i tłusty bas – przyznaje Nosowska. Na „Błysku” można znaleźć i to, i to, ale nic nie jest bezmyślną kalką współczesnych, zagranicznych patentów. Płyta to efekt otwartości i gotowości na zmiany, jaką od 25 lat pielęgnuje w sobie wywodzący się ze Szczecina zespół. Wypadkowa entuzjazmu, który rządzi niepodzielnie ich salą prób i pazurów, których nie stępiły im żadne – a przecież liczne – sukcesy i nagrody. Bo jak już na odchodnym rzuca Katarzyna, choć ludzie mówią, że z punk rocka się wyrasta, to nie trzeba go grać, żeby wciąż go czuć w duszy. – Z niego się nie wyrasta, trzeba go tylko w sobie pielęgnować – podkreśla. I tym miłym moim uszom antysystemowym akcentem żegnamy się w ciepłej atmosferze. Kaśka jedzie po chleb, „nasz powszedni” jak zaznacza, a ja chyba przejadę się do brata i puszczę mu cały, tajny jeszcze odsłuch „Błysku”, na co zespół wyraził zgodę. Mam to nagrane! Posiedzimy sobie, zapalimy i pogadamy o punk rocku. O tym, co dzisiaj znaczy być bezkompromisowym i zaangażowanym, o tym, czym się karmi entuzjazm, a czym zasila gniew, o tym, czy przypadkiem najbardziej punkową postawą aktualnie jest nie darcie szat, lecz robienie swojego, po swojemu, w zgodzie ze sobą i… bez większej spiny. A jeśli ma się w sobie choć odrobinę niepokory, to i tak to zawsze wyjdzie na wierzch. Błyskiem.