Wielki łeb z papier-mâché na głowie wokalisty, piosenki o węgorzach i nazwa zespołu nie do zapamiętania – to nie wróży świetlanej kariery.
Podobnie jak długa lista zaburzeń osobowości i pewna nerwowość, przez które po koncertach sprzęt trafia na śmietnik, a artyści do szpitala psychiatrycznego. Na drodze Franka i jego bandu Soronprfbs stanie jednak Jon – niepozorny rudzielec, który męcząc enter w korporacji, snuje marzenia o muzycznej sławie. Choć z trudem kleci na keyboardzie pioseneczki, które zatrzymywałyby windę między piętrami, to wie, co to Twitter i YouTube. Dzięki tej niebywałej internetowej biegłości zespół zostanie zaproszony na festiwal SXSW w Austin. Lenny Abrahamson tym razem odmalowuje ironiczny portret środowiska muzycznego, inspirowany życiorysem zmarłego w 2010 r. komika Franka Sidebottoma. Irlandzki reżyser jest specjalistą od czułych historyjek o wykolejeńcach zepchniętych na boczny tor życia, dlatego we „Franku” przygląda się głównie tym, którym nie po drodze do hal koncertowych. Dętą alternatywę konfrontuje z marketingową kalkulacją, wysokie aspiracje gubi w pustych portfelach, a cierpiącym na deficyt talentu każe z zazdrością zerkać na tych, którzy sztywnieją od ambicji. Wszystkich jednak traktuje z sympatią, bardziej niż zwykle zabarwiając swoją opowieść slapstickowym, lekko konsternującym humorem. Aktorzy na ekranie przyjemnie szarżują. Fassbender, ostatnio głównie gnębiący siebie lub innych, odkrywa swój komediowy potencjał, choć fanki będą musiały się zadowolić jedynie widokiem jego bicepsa. Z kolei dawno niewidziana Maggie Gyllenhaal jest nie do zastąpienia jako posępna wirtuozka thereminu i kuchennych noży. „Frank” – i bohater, i film – jest osobliwy. Wielbicielom obyczajowych
komedii może nie przypaść do gustu, uznanie znajdzie zaś u tych, którzy cenią dziwactwa spod znaku Qeuntina Dupieuxa.