Dużo się u ciebie wydarzyło odkąd świat, a po nim Polska, poznali cię jako „tego chłopaka od remiksu dla Beyonce”. Co się dzieje teraz?
Dziwny mam moment w życiu, szczerze mówiąc. Niby nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Nie wiem nawet jak do tego podejść. To jest taki moment, kiedy zaczynasz się zastanawiać, czy nie za dużo tego wszystkiego.
Chodzi ci o pracę?
Takie filozoficzne pitolenie o życiu. Jak jest źle, to przynajmniej dokładnie wiadomo co robić – trzeba się ogarnąć i naparzać. A jak jest dobrze? Człowiek sobie wtedy szuka problemów, bo mu trochę nieswojo… Jak za czymś gonimy i w końcu się to uda dogonić, albo po drodze złapać coś innego, wtedy przychodzi refleksja: co jest przyjemniejsze – gonienie czy złapanie?
Powiedziałeś kiedyś, że pracujesz zawsze z myślą o potencjalnym odbiorcy. To nie ogranicza?
Tak i nie, bo ten odbiorca nie jest nikim konkretnym. Mam w sobie taki grecki chór we mnie, który mnie punktuje. Gdyby go nie było, nie starałbym się tak bardzo. Ale on we mnie jest, więc muszę mu udowadniać, że jestem dobry w tym, co robię.
Zawsze miałeś w sobie takiego autokrytyka?
Tak, ale uświadomiłem to sobie niedawno, przy okazji któregoś z wywiadów. Wywiad to taka dziwna sytuacja, w której musisz się zastanawiać nad swoim życiem albo, ekhm, karierą. Trochę jak psychoterapia tylko dla „celebrytów”. A z tą wewnętrzną presją, to jest trochę tak jak w sporcie. Wchodzisz na boisko nie po to, żeby wygrać tylko wszystkich zdemolować! Taka sportowa złość jest dobra.
Złość nie jest destrukcyjna? Może być pozytywnym uczuciem?
Oczywiście. Często to powtarzałem mojej siostrze (a może to ona mi to mówiła, a ja to teraz powtarzam jak swoje). Jak widziałem, że jest smutna, to mówiłem, żeby była zła. Nie smuć się, że coś ci się przytrafiło, tylko się na to wkurz. Walnij pięścią w stół i zrób z tym coś. Niech ta złość da ci energię. Złość jest świetną motywacją, ale to musi być złość sportowa, czyli niewymierzona przeciwko nikomu konkretnemu. Nie chodzi o to, żeby kogoś nienawidzić, żeby czuć złość do kogoś. Tego właśnie uczy sport: wychodzisz na boisko, masz w sobie złość, która pomaga ci rozwalić przeciwnika, ale potem z szacunkiem podajesz mu rękę. W sporcie nie ma miejsca na pogardę. Denerwuje mnie jak ludzie mówią, że nie lubią sportu, bo znaczy, że go nigdy nie poznali. Sport to sztuka i styl. Możesz wygrać, możesz przegrać, ale liczy się styl, w jakim to robisz. Można przegrać w pięknym stylu i to jest sztuka.
W muzyce jest miejsce na sportową rywalizację? Jak to wygląda na naszym polskim podwórku?
Pytanie, czy u nas w muzyce w ogóle jest miejsce na rywalizację. Wydaje mi się, że nie. Może trochę w popie, gdzie liczy się sprzedaż, ale ta i tak jest przecież niska, więc stawka niewielka. Ale w Polsce w ogóle mamy problem z rywalizacją i moim zdaniem to jest związane z tym, że w ciągu jednego pokolenia zmieniło się u nas tak wiele. Nierówności, które są na całym świecie, często dużo większe, u nas bolą bardziej, bo wytworzyły się w tak krótkim czasie. Jeszcze chwilę temu prawie wszyscy startowaliśmy z tego samego miejsca. Królowa angielska nam wisi, ale jak kolega z klasy, który jeszcze chwile temu był tam, gdzie my, nagle wraca opalony, a my wyglądamy blado, to już gorzej.
A jaki jest twój stosunek do pieniędzy?
Jestem z artystycznego domu, więc o pieniądzach wiem tyle, że raz są i jest fajnie, a potem jak ich nie ma, to może ich nie być naprawdę długo. Więc nie ma się co się do nich przywiązywać. Są po to, środkiem do celu, a nie celem. Bardzo wcześnie zacząłem sam się utrzymywać, a sposób, w jaki działa moja branża, jest mało wychowawczy – nagle przydarza się jakiś strzał i w jednej chwili myślisz, że jesteś bogaty. W sekundę zapominasz, ile miesięcy na to pracowałeś, i nie zastanawiasz się, jak długo przyjdzie ci czekać na następny strzał, jeśli w ogóle się przytrafi. Jak nagrywasz muzykę do filmu, to możesz ci to zająć pół roku, może dziesięć miesięcy, a może rok. Nie wiadomo. A następny film może się pojawić za trzy lata. Więc to dużo pieniędzy czy mało? W tej branży relatywność finansowa jest ogromna, więc trzeba się od tego uniezależnić. Dopóki nie mam dzieci, nie muszę się tym przejmować.
Nie tęsknisz czasem za stabilizacją?
Pewnie. Tak jak ludzie, którzy maja systematyczny tryb życia tęsknią za szaleństwem i nieprzewidywalnością. To, czy mamy fajne życie, zależy od nas, nie od pieniędzy. Oczywiście, wszyscy dajemy się złapać w sidła chęci posiadania fajnych przedmiotów. Ale fajny nie musi być drogi. Ja np. uwielbiam motoryzację, więc mam fajny samochód i fajny motor. Ale taki samochód wcale nie musi być drogi, natomiast zdecydowana większość drogich samochodów jest niefajna. Oczywiście jak jesteś gówniarzem i zarabiasz pierwsze pieniądze, to ogromną frajdą jest je wydawać. Jak zmądrzejesz, to wiesz, że nie musisz.
No właśnie, do tego trzeba dojrzeć, a to jest coraz trudniejsze, bo zewsząd atakuje nas komunikat, że jesteśmy tym, co mamy.
Komunikat, który mnie przeraża, to ten, który pod pozorem zachęcania do indywidualizmu sprawia, że wszyscy stajemy się tacy sami. Bardzo dla mnie ważna jest obrona dwóch bastionów: wolności i kreatywności. Jedno łączy się z drugim.
A nie boisz się, że biorąc udział w komercyjnych przedsięwzięciach, takich jak współpraca z konkretną marką, i wykorzystywanie swojej kreatywności dla jej celów marketingowych, jest sprzedawaniem tych wartości?
To nie jest takie proste, a ten świat nie zaczął się wczoraj. Przecież, dajmy na to, XVI-wieczni kompozytorzy mieli mecenasów, dzięki których pieniądzom mogli pracować. Mógł to być król albo Kościół, ale też jakiś lokalny przedsiębiorca. Czy to w czymkolwiek ujmuje ich twórczości? Ocena muzyki zależy tylko od jej jakości. Biznes i sztuka chodzą w parze od zawsze, marki kontynuują rolę mecenasów. Przecież jak nagrywam muzykę, którą następnie sprzedaję w formie płyt, to też robię i sztukę, i biznes. To, co dla mnie we współpracy z Wyborową jest najważniejsze, to możliwość dotarcia do zupełnie nowych odbiorców i zrobienia czegoś dla mnie nietypowego. Bo w sumie pierwszy raz od czasu remiksu dla Beyonce robię coś klubowego. „3 Cities”, moja kompozycja powstała w ramach projektu „Słuchaj Miasta”, to wprawdzie nie jest stricte klubowy kawałek, bo jego klubowa część trwa może z siedem sekund. Ale cały numer jest dla mnie metaforycznym skrótem imprezy – całego przedsięwzięcia: przygotowania, odstrzeliwania się jak stróż w Boże ciało, wychodzenia z domu, pójścia na fajną kolację, w końcu wyjścia na miasto, kiedy już wszystko zaczyna nabierać tempa, wieczór przyspiesza, wpadasz w kompletne szaleństwo i… budzisz się rano. Niby wiesz, co się wydarzyło, ale to wspomnienie jest tak szybkie i mgliste, że chcesz je powtórzyć: „łoł, co to było? Dobra, jeszcze raz!” I to ci się nie nudzi właśnie przez ulotność tego doświadczenia.
Najwięcej czasu poświęcasz chyba jednak komponowaniu muzyki filmowej. To coś bardzo różnego od świata remiksów i muzyki klubowej.
Robienie muzyki do filmu jest zajęciem służebnym, bo to nie dzieło kompozytora jest najważniejsze. Ba, często zdarza się tak, że świetna muzyka działa w filmie źle, nie pomaga mu. A czasem z kolei bardzo mierna muzyka świetnie współgra z obrazem. Gdy pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę, trochę pękło mi serce.
To co decyduje o tym, czy muzyka „zagra” w filmie czy nie?
Najważniejsza jest tu inteligencja emocjonalna. Bo muzyka filmowa ma działać na emocje, wywoływać konkretne uczucia, a z tym wielu kompozytorów ma problem, obserwowałem to całe życie. Jest wielu świetnych muzyków, którzy nie mają ucha do uczuć. Często ta sama partia smyczków przeniesiona oktawę niżej lub wyżej jest już kompletnie inną emocją. Często ta sama partia smyczków przeniesiona oktawę niżej lub wyżej jest już kompletnie inną emocją. To jest jak wybór odpowiedniej czcionki do pisanej książki. Pisarz zwykle w ogóle o tym nie myśli.
Tworzenie muzyki do musicalu jest czymś innym? Zostałeś zaproszony przez Setha Epsteina, laureata nagrody Emmy, do pracy przy nowej wersji „West Side Story”. Jak do tego doszło?
To jest zupełnie odlotowa sprawa. Reżyser sam do mnie napisał, tak po prostu, na fanpage’u na Facebooku, bo zobaczył moją „Historię hip-hopu”. A ja wcześniej wielokrotnie przejeżdżając w Los Angeles ulicą, na której było jego studio, zastanawiałem się, co zrobić, żeby któregoś dnia z nimi pracować. Okazało się, że musiałem wrócić do Polski i zrobić coś w Katowicach. Praca z choreografami była świetną zabawą – a miałem przyjemność pracować z najbardziej rozchwytywanymi obecnie choreografami, współpracującymi z Justinem Bieberem, zapraszanymi na wywiady do Ellen DeGenerse. Ja rzadko pracuję z ludźmi, zwykle wszystko robię sam, jestem jedyna osobą w pokoju. A to było zupełnie co innego, siedzieli przy mnie i doradzali, wzajemne kształtowaliśmy swoje pomysły. Jako tancerze wnieśli nową perspektywę, myśleli ruchem, ciałem. I to było dla mnie coś niezwykle świeżego, całkiem nowe doświadczenie. Dla nich zresztą też. Mówili, że mogąc wpływać na muzykę, do której będą tańczyć, czuli się jak w sklepie z zabawkami.
Językiem muzyki są nuty. Zapis fragmentu twojej kompozycji znalazł się na etykiecie limitowanej serii Wyborowej. Dla większości ludzi jest to język niezrozumiały, dla mnie zupełnie magiczny. Jak to działa? Patrzysz na nuty i słyszysz muzykę?
U każdego trochę inaczej – w zależności od tego, jak długą przeszedł drogę edukacji muzycznej. Większość muzyków w ogóle nie czyta nut i to nie musi być nic złego. Jeśli grasz w kapeli i porozumiewasz się słowami, to ci to niepotrzebne. Ale jeśli jesteś przygotowywany do bycia wirtuozem instrumentalistą, to jest dla ciebie tak podstawowa sprawa, jak umiejętność czytania dla aktora. Taki muzyk musi czytać a vista, czyli dostaje kartkę z nutami po raz pierwszy i musi od razy być w stanie grać.
Każdego da się nauczyć języka muzyki?
Nie. I widać to doskonale już w dzieciństwie, bo słuch jest w dużym stopniu kompetencją dziedziczną, choć dziedziczenie nie jest tu normą. Słuch absolutny – który polega na tym, że jak widzi nuty, to słyszysz wysokości wszystkich dźwięków w hercach – trzeba i odziedziczyć, i wypracować jednocześnie. To jest tak jakby mieć linijkę w oczach – stajesz w pokoju i jesteś w stanie podać wymiary pomieszczenia w centymetrach, szerokość budynków wokół w metrach i odległość do skrzyżowania w kilometrach. I się nie mylić.
W dzieciństwie chyba nie chciałeś słuchać swoich nauczycieli.
Bo nie chciałem dać się zamknąć w szkolnych trybach, w które próbowano mnie wtłoczyć. I nie chodzi o to, że byłem takim buntownikiem. Po prostu totalnie nie chciałem ćwiczyć po sześć godzin dziennie. Chciałem grać w koszykówkę albo się obijać. A zamiast tego musiałem wychodzić z domu o szóstej rano, bo mieszkałem pod miastem, iść do jednej szkoły, potem do drugiej i do domu wracałem o 22. W pewnym momencie pomyślałem: „pierdolę, nie robię”. Mnie się w pewnym momencie wydawało, że nienawidzę muzyki. Zbuntowałem się, odszedłem. Ale potem zorientowałem się, że po prostu nienawidzę szkoły. I jak już nie musiałem do niej chodzić, zrozumiałem, dlaczego muszę chodzić. I wróciłem. Żeby nadgonić, żeby nie zaprzepaścić tego, czego już się nauczyłem. Ta przerwa trwała mniej więcej trzy lata: przez pierwszy rok grałem tylko i wyłącznie w kosza, podczas drugiego zacząłem się sam uczyć grać na trąbce, a w trzecim chodziłem już jako wolny słuchacz, zanim wróciłem na dobre.
Szkoła nauczyła cię systematyczności pracy? W zawodach kreatywnych często jest z tym problem. Bo natchnienie nie przychodzi, bo na pomysł trzeba poczekać.
Nauczył mnie tego mój dziadek, który też był kompozytorem. Jeżeli chcesz być zawodowcem, jeśli pracujesz na zlecenie, a więc ktoś na tobie polega, ktoś na ciebie czeka, jest termin, jest orkiestra – to siadasz na dupie i pracujesz. Ok, czasem pójdzie lepiej, czasem gorzej, ale jesteś zawodowcem, to jest twój świat. Jak nie idzie jedną metodą, to spróbuj inną. Można muzykę pisać analitycznie, można instynktownie. Dziś, mając komputer, można samemu tworzyć wirtualne instrumenty, co ja zresztą uwielbiam robić – dobierać sobie własne narzędzie. To tak, jakbyś sobie szyła własne ciuchy. Masz materiał i możesz go np. odwrócić na lewą stronę, wyprać w 80 stopniach z kamieniami, powiedzmy, różowymi, w które powbijano szpilki. Wtedy ten twój wyjściowy materiał nabierze innych właściwości, a ty kształtując go nagle dostrzegasz to, czego nie widziałeś wcześniej. I to cię inspiruje.
Jedno z największych wyzwań, jakie czekają cię w tym roku, to koncert Jimek+ podczas festiwalu Solidarity of Arts.
Tak, to jest ogromna presja, bo zostałem gospodarzem koncertu, który gościł największych gigantów świata, np. Marcusa Millera czy Quincy’ego Jonesa. I teraz kogo bym nie zaprosił do udziału, a będą to na pewno goście dziesięciokrotnie bardziej znani ode mnie, to środowisko jazzowe, które z tym festiwalem jest mocno związane, będzie do końca bardzo nieufne. Odbiorcy jazzu są bardzo wymagający, więc mam dużo do udowodnienia, bo wielu z nich pewnie nie wie, kim jestem. Na szczęście zadaniem gospodarza jest nie tylko miło się uśmiechać, ale przede wszystkim harować – m.in. nad przygotowaniem aranży dla innych artystów. Z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność, jak mawiał wujek Spider-Mana.
Oprócz zawodowego zajmowania się muzyką, amatorsko ścigasz się w wyścigach samochodowych. Skąd ci się to wzięło i co ci to daje?
Chyba wzięło się to stąd, że w moim domu interesowanie się samochodami było ujemne, jak ja to mówię. Mój ojciec powtarzał, że samochodami interesują się wyłącznie debile. Zdarza mi się pisać felietony do magazynów motoryzacyjnych, robiłem nawet testy samochodów i to jest kolejny dowód na to, że do marzeń można dochodzić różnymi drogami. Nie stać cię na drogie samochody, a chcesz nimi jeździć – możesz zostać dziennikarzem motoryzacyjnym. Genialne zajęcie. A co samochody dają mnie? Klarowność zasad. Medytację.
Medytację?
Jak się ścigasz, musisz być pierwszy. To jest bardzo proste. Tak durne, że aż piękne. Jeździsz w kółko po torze i jedyny twój cel, to być pierwszym. Oczywiście są na to różne metody – czasem np. jedziesz wolniej, żeby wybić przeciwnika z rytmu – więc jest też jakaś strategia. Ale przede wszystkim jest instynkt. W pewnym momencie przestajesz racjonalizować, przestajesz świadomie podejmować decyzje i po prostu naparzasz. I to jest dla mnie formą medytacji. To przychodzi najczęściej przy dużym zmęczeniu. Jechałem np. w Mistrzostwach Francji w 24-godzinnym wyścigu: jest jeden samochód i trzech kierowców, którzy zmieniają się co dwie godziny. Przez dwie godziny prowadzisz, potem idziesz na trochę spać i znowu twoja kolej. I jak zmęczenie dochodzi do wartości krytycznej, wpadasz w medytację.
Muzyka pomaga w jakiś sposób być dobrym kierowcą?
Tak, bo rozwija koordynację, dwie półkule jak granie na bębnach. Jak moje dziecko będzie głuche, to i tak wyślę je do szkoły muzycznej, żeby ćwiczyło. Jak nie zostanie muzykiem, będzie mogło latać helikopterem, bo do tego potrzebne są dwie ręce i ze trzy nogi. A co może być fajniejszego od latania helikopterem?
1 komentarz