„Lolo”: nieskuteczne zaloty

„Lolo”
reż. Julie Delpy

Julie Delpy, naczelna intelektualistka francuskiego kina, postanowiła tym razem uśmiechnąć się do masowej publiczności. Niestety umizgi te wypadają w „Lolo” rażąco nieskutecznie. Choć aktorka i reżyserka stara się robić dobrą minę do złej gry, i tak sprawia wrażenie dziewczyny z wyższych sfer, która przypadkiem trafiła na plebejską imprezę. Pozornie skracające dystans dowcipy i mrugnięcia okiem sprawiają wrażenie wysilonych i finalnie jeszcze bardziej zwiększają dystans pomiędzy twórczynią a odbiorcami.

Porażka „Lolo” boli tym bardziej, że fabuła zdradza spory potencjał. Tytułowy bohater to dzikie dziecko, które – rozpieszczone przez nadopiekuńczą matkę – manipuluje otoczeniem i daje upust egoistycznym instynktom. Gdyby podobną postać umieścić na przykład w uniwersum Francoisa Ozona, otrzymalibyśmy najpewniej orzeźwiającą satyrę na współczesną rodzinę. Niestety, Delpy bardziej niż twórczością autora „Basenu”, zdaje się inspirować miałkimi komediami próbującymi zdyskontować sukces „Nietykalnych”.

Przyjęcie takiego punktu odniesienia pociąga za sobą nie tylko niską jakość humoru, lecz także drażniącą pruderię. Zamiast rozwinąć wątek dwuznacznej erotycznie relacji pomiędzy Lolo a matką, reżyserka tylko delikatnie go zarysowuje, jakby bała się, że wystraszy widza nadmierną śmiałością. Doprawdy trudno zaakceptować taką postawę u twórczyni, która jeszcze niedawno uwodziła nas uroczo rozpustnymi dialogami w „Dwóch dniach w Paryżu”. Miejmy nadzieję, że Delpy szybko otrząśnie się po klęsce i wróci tam gdzie czuje się najlepiej, czyli na inteligenckie salony.

Dodaj komentarz

-->