Trans nas wyzwoli: rozmawiamy z grupą Shy Albatros

Klasyczne pieśni amerykańskie w duchu bluesa przetyka afrykański, mantrowy motyw, teksty uciśnionych chwytają za serce i każą zastanowić się nad pętającymi nas łańcuchami, a granice smutku i radości na chwilę się rozmywają. Wydana w połowie kwietnia anglojęzyczna płyta „Woman Blue” dowodzonej przez Natalię Przybysz grupy Shy Albatross nie znajduje w Polsce żadnego ułatwiającego interpretację punktu odniesienia. Zweryfikowaliśmy więc własne przemyślenia u źródła, rozmawiając z Natalią i Raphaelem Rogińskim przed plenerowym koncertem w Narodowym Instytucie Audiowizualnym.

Służew koło godziny 14.00 wygląda wyjątkowo spokojnie. Tłumów nie ma; rzesze ludzi z mokotowskich biurowców jeszcze nie zdążyły wyjść z pracy. Młodsi, ci z gimnazjów i liceów, wyjechali na zasłużone wakacje. Sporo z nich udało się pewnie w kierunku Trójmiasta, gdzie dopiero co wystartował Open’er. Wczoraj Shy Albatros zaliczył na nim swój pierwszy tak duży występ festiwalowy. Dziś za to zagra w Narodowym Instytucie Audiowizualnym. W tym samym budynku (dokładniej w piwnicy) Natalia Przybysz trenowała z zespołem, gdy przygotowywała album „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin”, po drugiej stronie ulicy nagrywała zaś z Raphaelem Rogińskim jego płytę poświęconą Johnowi Coltrane’owi. To jednak przeszłość.

ShyAlbatross3

ShyAlbatross2


Recepcja, skręt w prawo, kilka kroków po schodkach i oto jest – lokal, który nie mógł znaleźć sobie lepszej nazwy przy aurze, jaka panuje obecnie w Warszawie. W Cafe Gorączka za parę godzin kilkuletnie dziewczynki zaczną skandować nazwisko piłkarza Bartka Kapustki. Na razie jednak jest cicho i to do tego stopnia, że ktoś wścibski mógłby z powodzeniem podsłuchać dobiegające z innej części pomieszczenia rozmowy Natalii Przybysz, Huberta Zemlera i Miłosza Pękali – muzyków grupy, którzy kończą obiad. Na Raphaela Rogińskiego, czwartego do kompletu, trzeba będzie jeszcze poczekać. Zaplanowana na 15.00 próba zapisuje własną kartę w kategorii „muzyczna obsuwa”. Na dziedzińcu krzątają się technicy rozkładający scenę, ale niewiele wskazuje na to, by coś miało się tu zadziać w najbliższym czasie. I faktycznie – przez jeszcze dwie i pół godziny pracownicy będą ustawiać poszczególne elementy, z rzadka sprawdzając dźwięk amerykańskimi utworami. – Nie będziemy rozmawiali o piłce nożnej, prawda? – ubrany w ciemny podkoszulek Raphael Rogiński brzmi, jakby temat Euro 2016 zdążył go wystarczająco zmęczyć. W odpowiedzi otrzymuje zapewnienie, że nie poruszę tego tematu, co przyjmuje z nieskrywaną ulgą. Rogiński jest kopalnią anegdot, co potwierdzają dziennikarze jak kraj długi i szeroki, ale na zaufanie tego rozmówcy trzeba sobie zapracować. Mechanizm obronny wynika być może z ciężaru gatunkowego tworzonej przez niego muzyki. Utwory składające się na krążek „Woman Blue” niosą ogromny ładunek emocjonalny. Rogiński wyszukał stare amerykańskie poezje ludowe (wyjątek stanowi „Lonely Woman”, jazzowy cover, który Natalia śpiewała jeszcze w dzieciństwie razem z siostrą) mówiące o cierpieniu z kobiecej perspektywy. Głos niewolnic i robotnic, które pracują często wbrew własnej woli. Przez dekady pieśni te wrosły w amerykański folklor. Warto jednak zaznaczyć, że to cierpienie uzdrawiające i prowadzące w ogólnym rozrachunku do szeroko rozumianej wolności. Wie o tym mój rozmówca. – Teksty na płycie są mocne. Pisząc utwory, dopasowywałem kolejne elementy i po czterech kawałach zauważyłem, że wszystkie mówią o kobietach, więc poszedłem tym tropem. To może być o kobietach, w końcu cały czas walczymy o ich prawa w każdym kraju. Nie rozumiemy, czemu są pomijane i nie godzimy się na to. Jest jednak też inna strona, czyli człowiek postawiony w trudnej sytuacji. To jest płyta o wielkie nadziei. Każdy tekst jest mantrą, tak wygląda blues. Zarówno czarni, jak i biali ludzie śpiewali frazy, które miały wyzwolić ich z bólu. Przykładem może być „Salangadou”. Utwór miły i przyjemny muzycznie, ale traktujący w języku kreolskim o zmarłym dziecku, powtarzający frazę: „gdzie jesteś?”. Podejrzewa się, że autorką jest niewolnica z Nowego Orleanu, która została przywieziona z Afryki. Nie można jednak powiedzieć, że to smutny tekst. Molowy utwór nie oznacza z automatu smutku. Afryka patrzy na to inaczej. Część pieśni rewolucyjnych mówiących o Apartheidzie wydaje się wesoła z naszej perspektywy. Oni zaś nigdy nie twierdzili, że takie są. Mają wyzwalać. Czasem trans jest wyzwalający, potrafi ukołysać w smutku – mówi z pasją i zacięciem, gdy jego kompani podbijają decybele swoimi instrumentami. Kiedy tak stoimy w cieniu przy betonowym budynku, z każdą minutą rozkręca się coraz bardziej. Od wpływu Charliego Wattsa i Billa Wymana na kompozycje Rolling Stonesów płynnie przechodzi do krytyki utartego obrazu kultury żydowskiej, zainteresowania Williamem Blake’em, transcendentalistami i Jerzym Ficowskim, a także folku zasłyszanego na Łotwie, który ujął go dziwnym podziałem rytmicznym mimo pozornego ogniskowego wydźwięku.

ShyAlbatross5


Rozgrzewka przed występem przebiega harmonijnie, tylko starszy pan w biało-czerwonej koszulce raz po raz bije brawo rozweselonym artystom, a oni odwdzięczają się kolejnymi żartami w języku angielskim. – Miłosz strasznie mnie rozśmieszał. Mimicznie przesadza! A gdy się śmiejesz, nie możesz śpiewać. Trudno interpretować poważną, smutną piosenkę w takim stanie – Natalia z uśmiechem wspomina to, co działo się dosłownie kilka minut wcześniej. Zaznacza jednak, że jest zmęczona. Raz, że wspomniany na początku Open’er, dwa – poprzedni koncert, czyli podróż do i z Norymbergi. Nie zbywa mnie jednak półsłówkami. Szeroko opowiada o procesie pracy nad płytą „Woman Blue” stanowiącym dla niej niemałe wyzwanie z powodu zapalenia oskrzeli spowodowanego przywiezieniem z Indii pierwotniaków i malignie pomagającej jej lepiej zrozumieć cierpienie kobiet, o których śpiewała. Najwięcej mówi jednak o samym zespole: kulisach powstania, zasadach rządzących grupą i aspektach muzycznych. – Głównym wizjonerem jest tu Raphael, który wymyślił większość kompozycji, melodii i harmonii. Najpierw dużo czasu przegadaliśmy przez telefon, później długo siedzieliśmy we dwoje na Żoliborzu, na poddaszu w pracowni zaprzyjaźnionego didżeja, komponują utwory do tekstów, które znajdował Raphael. On wygrzebywał tematy i słowa, ja śpiewałam w kuchni, przy stole. Mieliśmy próby u Huberta, który łączy nas i daje synergię jako perkusista, sprawiając, że jest naturalnie i organicznie, potem dołączył Miłosz, dokładając strukturę i fakturę swoimi instrumentami i wirtuozerią. Te rzeczy powstawały zupełnie bez ciśnienia. Zagraliśmy pierwszy koncert w Pardon, To Tu, potem na Innych Brzmieniach w Lublinie i dopiero wtedy pomyśleliśmy, że można by znaleźć wydawcę – opowiada Natalia, gdy siedzimy na rozkładanych leżakach nieopodal sceny. Do tej pory delikatnie nieobecna, ożywia się, gdy staram się dociec, skąd u niej zainteresowanie akurat taką tematyką. – W dzieciństwie bardzo dużo słuchałam muzyki spirituals gospel. Moja mama do tej pory robi warsztaty w Monarach, gdzie te teksty, tylko w innych kompozycjach, śpiewają ludzie uzależnieni od narkotyków. To forma terapii. Używa ich też w warsztatach integracyjnych dla firm. Sama czuję bliskość z muzyką afroamerykańską. Piosenki Niny Simone również puszczała mi mama, gdy byłam w podstawówce. Nie przeszkadzało, że brzmią jakby śpiewał je facet, którego wszystko boli.  Od zawsze kocham też Mahalię Jackson, miałam na swojej półce płyty jej, Louisa Armstronga, Billie Holiday, orkiestry Duke’a Ellingtona. – mówi poruszona. Zdąży jeszcze wspomnieć o planach na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, Australii i Afryki (określając siebie jako „pustą filiżanką, otwartą i ciekawą”) i odłożeniu na razie planów podboju zagranicznych scen muzycznych z anglojęzycznym materiałem, a potem uda się do ulokowanej na drugim piętrze garderoby, by przebrać się przed nadchodzącym koncertem.

 

ShyAlbatross7

 

Wieczorem luźny, szary ubiór wokalistki zastąpiła biała, letnia sukienka, lekko ospałe tereny zielone dziedzińca wypełnili ludzie. Artyści wpadli w trans przy coverze „To Be Young, Gifted and Black” Niny Simone i pozostali w nim do końca, podobnie jak słuchacze. Stawiam dolary przeciw orzechom, że żadna ze zgromadzonych osób nie uwierzyłaby w to, że sama Natalia – jak mi powiedziała – graniem na Rhodesie leczy traumę ze szkoły muzycznej i naprawdę musi się skupić, bo czuje, że swój głos kontroluje milion razy bardziej niż dłonie. Chemia nie pozwalała ani twórcom, ani odbiorcom na rozprzężenie, o czym przekonałem się, gdy próbowałem zamienić kilka słów na temat grupy z dawno niewidzianymi kolegami po piórze. Elegancka, zasłuchana pani koło czterdziestki dała nam jasno do zrozumienia, że mamy być cicho. To było najmilsze i najbardziej budujące skarcenie w moim życiu.


Jedni spieszyli się na ćwierćfinał, drudzy podchodzili do wyjścia raczej spokojnie. Narodowy Instytut Audiowizualny pustoszał w swoim rytmie. Wykonał zadanie, ugościł po gospodarsku – zarówno artystów, jak i widzów. Potwierdziły się słowa Natu, która kilka godzin wcześniej wspominała, że to dla niej szczególne miejsce, a stan (jak to ujęła w trakcie koncertu) „delikatnej głupawki” tylko jej pomoże: – Dużo tu się zadziało w przeszłości. Tu czuję się bardziej na miejscu, rodzinnie. I uwielbiam grać na zmęczeniu. Po prostu skupiam się na tym, co się dzieje. Taka muzyka jest subtelną czynnością, wymaga więc subtelnej uwagi. Czasem jak jest za dużo energii i trzeba zagrać coś spokojnego, to ciężko idzie. Teraz nic mnie nie roznosi, jestem w zawieszce. I to jest dobre.

tekst: Krzysztof Nowak

foto: Filip Skrońc

Dodaj komentarz

-->