Korzystny układ – rozmawiamy z Elisabeth Moss

Wielu wciąż kojarzy ją jako Peggy, asystentkę Dona Drapera z serialu „Mad Men”. Ale tak jak bohaterka, która zapewniła jej wejście w świat gwiazd, Elisabeth Moss jest ambitna i drugi plan to dla niej za mało. Już nie szufladkuje się jej jako aktorki „charakterystycznej” – czyli, mówiąc mniej dyplomatycznie, dalekiej od wizerunku seksbomby. 34-letnia Kalifornijka mocnym krokiem weszła do pierwszej ligi.

Wystąpiła u Jane Campion („Tajemnice Laketop”), została muzą jednego z najbardziej popularnych amerykańskich reżyserów niezależnych, Alexa Rossa Perry’ego („Do ciebie, Philipie”, „Królowa Ziemi”). Jest twarzą opartego na powieści Margaret Atwood hitowego serialu „Opowieść podręcznej”. Tegoroczny festiwal w Cannes wygrał Ruben Östlund, w którego „The Square” gra główną rolę kobiecą. Okazją do rozmowy był natomiast drugi sezon „Tajemnic Laketop” – jak obiecuje Moss „jeszcze bardziej mroczny i pop******ny” niż pierwszy.

Wraca pani do roli Robin po czterech latach.

Dla mnie to oczekiwanie było fascynujące, choć momentami wyczerpujące, bo długo nie byłam pewna, czy rzeczywiście uda nam się zrealizować ten projekt. Te cztery lata minęły i w świecie filmu, i w życiu. Nie tylko bohaterka, którą gram, miała szansę dorosnąć, ale i ja wzbogaciłam pulę doświadczeń, z których mogę czerpać, budując postać. Taka okazja zdarza się bardzo rzadko. W zwykłych serialach gra się tę samą postać rok po roku, sezon po sezonie. Czasami dziwnie było mi patrzeć na siebie z pierwszego sezonu. „Co za dziecinka” – myślę teraz. Tamta ja wydaje się dzisiejszej mnie taka młoda, taka inna.

Czas nie był dla pani bohaterki łaskawy.

Niestety. Robin znowu jest w Sydney, wróciła do pracy w policji. Chce zawalczyć o trudną sprawę. Jak zwykle praca jest dla niej wszystkim. To bezpieczna przestrzeń, w której się chowa i zapomina o całej reszcie. Jest przekonana, że jeśli dostanie śledztwo, wszystko inne jakoś się ułoży, bo będzie miała się na czym skupić. A ma od czego uciekać, bo coraz mocniej gnębi ją sprawa córki, którą urodziła, a następnie zostawiła, jako szesnastolatka. Robin zaczyna czuć, że musi ją odnaleźć, że bez tego nie pójdzie naprzód. Ale bardzo się boi, nie wie, czy istnieje jakikolwiek sposób, by odnowić tę relację. Nie jest pewna, czy w ogóle tego chce. To mroczny moment jej życia. Wyobrażam sobie, że zwykle, jeśli producenci decydują się na kontynuację hitowego serialu, to rozpoczynają od momentu, w którym bohater wszystko już sobie poukładał, i co najwyżej po chwili zrzucają na jego poukładany świat bombę. Podoba mi się, że tu jest inaczej. Zaczynamy w o wiele trudniejszym momencie jej życia niż ten, w którym się z nią rozstawaliśmy. Dla mnie jako aktorki to świetny punkt wyjścia.

Miała pani wpływ na scenariusz?

Jane zaczęła rozmowę o drugim sezonie od deklaracji, że nie zdecyduje się na kontynuację beze mnie. Miałam tylko jedną prośbę: niech to będzie jeszcze bardziej mroczne, popieprzone i wymagające niż poprzednia transza. Nie czułam sensu we wchodzeniu do tej samej rzeki, jeśli nie możemy eksplorować nowych jej rejonów.

Na planie drugiej części spotkała pani kilka fantastycznych aktorek. Jak przebiegała współpraca z Nicole Kidman i Gwendoline Christie?

Z Nicole pracowałam tylko chwilę, miałyśmy razem dosłownie kilka scen. Spędziła na planie trzy tygodnie i dzięki niej miałam chwile oddechu, bo wtedy przypadały moje dni wolne. Gwen to osobna historia. Pierwszy raz w tym projekcie miałam partnera. W pierwszym sezonie moja bohaterka jest całkiem sama, a teraz dostała od scenarzystów kogoś całkiem od siebie odmiennego, z kim wchodzi w interakcję. Ich relacja rozwija się w genialny sposób. Dla mnie jako aktorki taki sparingpartner to dar niebios.

Jane Campion to jedna z niewielu reżyserek, które odniosły tak wielki sukces. Nazywana jest reżyserką kobiet, podobno tworzy na planie unikalną atmosferę.

Jane ma ogromną świadomość kobiecej psychiki. Myślę zresztą, że nie tylko kobiecej. Rozumie, jak się czuje aktorka, umie wyczuć, które części ciała akceptuje i lubi, a z którymi jej nieco nie po drodze, i umie do tego dopasować spojrzenie kamery. Być może mężczyzna nie wyczułby tego tak intuicyjnie? W pierwszym sezonie moja bohaterka pojawiała się w kilku trudnych, mocnych scenach miłosnych… a może raczej – scenach nagości z seksem, bo nazwanie ich miłosnymi nie wydaje się adekwatne, tak wiele w nich przemocy. To była bardzo wymagająca sytuacja dla mnie jako aktorki, ale też człowieka. Mój zawodowy „pierwszy raz”, bo nie miałam na koncie takich doświadczeń i bardzo się denerwowałam. Jane dała mi wtedy wyjątkowy, hojny dar: zapewniła prawo do stuprocentowej ingerencji w sceny erotyczne. Żeby jakieś ujęcie weszło do finalnej wersji, potrzeba było mojej zgody. A w tym materiale było naprawdę dużo nagości, więc to był ważny gest. Od tamtej pory nie zgadzam się na inne warunki. Na każdym kolejnym planie filmowym, na którym pracowałam, wywalczyłam sobie taki sam przywilej.

To się przydaje. Coraz częściej przyjmuje pani bardzo odważne i wymagające role – jak choćby w „Królowej Ziemi” czy serialu „Opowieść podręcznej”.

Nie jestem pruderyjna, moje ciało to moje narzędzie pracy, ale nie zgadzam się na wykorzystywanie go według czyjegoś widzimisię, bez merytorycznego uzasadnienia. Potrafię być odważna, ale tylko, jeśli ma to sens. Jestem wyjątkowo drobiazgowa i wymagająca, jeśli chodzi o sceny erotyczne lub zawierające nagość. Nikt nie może za mnie decydować, pod jakim kątem mam być filmowana i co pokazać. Chyba że chcą zdjąć swoje własne ubrania i sami stanąć nago przed kamerą, to wtedy możemy dyskutować… Nie zgadzam się na nagość, jeśli nie mogę potem osobiście akceptować kształtu rozbieranych scen. Ale uważam, że w ten sposób twórca tak naprawdę dostaje więcej: bo aktor czuje się bezpieczniej i w związku z tym jest odważniejszy, niż byłby, gdyby tylko zrzucał ciuchy pod czyjeś dyktando. To świetny, obopólnie korzystny układ.

Pamięta pani, jak znajdowała na planie pewność siebie, swój głos?

Jane dała mi to prawo. Pozwoliła mi mieć swój głos i ja go już nie oddałam. Teraz nie zastanawiam się zbytnio nad tym, czy ludzie będą mnie słuchać. Za każdym razem wchodzę na plan z nadzieją, że czeka mnie współpraca, a nie posłuszne wykonywanie poleceń. Przy „Opowieści podręcznej” tak było i wydaje mi się, że dzięki temu właśnie efekt końcowy jest tak doskonały. Działaliśmy, dzieląc przekonanie, że robienie filmu to nie jest walka o to, kto jest lepszy, nie chodzi o zwycięstwo. Niekoniecznie najważniejsze jest, żeby mój głos został usłyszany, bardziej liczy się, żeby powstała najlepsza wersja danej sceny, sekwencji, odcinka – bez względu na to, kto ją zainspirował. Na tym się skupiamy. Ale na pewno swoboda, jakiej potrzeba, by zabrać głos na planie, przychodzi wraz ze wzrostem pewności siebie, a to z kolei jest bezpośrednio związane z odniesionym sukcesem.

Role, które pani gra – od Peggy w „Mad Men” po Fredę w „Opowieści podręcznej” – coś łączy. To kobiety, które nie godzą się na życie jako obywatel drugiej kategorii i usiłują konfrontować się z patriarchalną strukturą.

Myślę, że patriarchat to po prostu położenie, w jakim znajdujemy się na co dzień jako kobiety. To nie przypadek, że najciekawsze role kobiece znajduję w scenariuszach, które dotykają tego problemu. Silne, skoncentrowane na celu, złożone bohaterki czę-sto wpadają akurat na mężczyzn, według których powinno być inaczej, którzy są ich przeciwnikami. Jak w życiu! Dla mnie postaci, które zmagają się z przeciwnościami, są interesujące, choć wybieram je chyba podświadomie.

Silne kobiety, które skrywają tajemnicę, słaby punkt. To też często przypadek granych przez panią kobiet.

Zdecydowanie podoba mi się ta dychotomia. Zależy mi na tym, by mieć w postaci jedno i drugie. Żaden człowiek, bez względu na płeć, nie jest jednowymiarowy, zawsze silny lub zawsze w rozsypce. Dlatego szukam różnorodności, a nie jednej warstwy czy odcienia. Chcę mieć ich tak wiele, jak to tylko możliwe.

„Opowieść podręcznej” musiała być dla pani przełomem. To nie tylko brawurowy występ na ekranie, ale i debiut w roli producentki.

Tak, to było coś wyjątkowego. Pamiętam, jak pierwsze kilka razy próbowałam coś zgłosić, zasugerować. Serce waliło mi jak młotem! Niby wiedziałam, że mam prawo zabrać głos i że to dobre pomysły, ale sam fakt bycia na tak odpowiedzialnym stanowisku mnie spinał. Na szczęście z czasem stres minął.

Podoba się pani ta nowa rola?

Oooooo taaak! Podoba mi się większa władza, przyznaję się do tego bez cienia wstydu! Nie jestem scenarzystką, nie ciągnie mnie w stronę reżyserii. Ale produkcja to coś dla mnie: praca zespołowa, rozmowy, poszukiwanie reżyserów, research, postprodukcja, zgłaszanie uwag, redagowanie odcinków. Sprawiało mi to ogromną radość i chciałabym do tego wrócić. W drugim sezonie „Podręcznej” jestem producentem wykonawczym, oprócz tego kupiłam niedawno prawa do książki „Fever” Mary Beth Keane, którą właśnie z zespołem przekształcamy w miniserial. To opowieść o Mary Mallon, „Tyfusowej Mary”, pierwszej znanej zdrowej nosicielce duru brzusznego, która rozsiewa chorobę po No-wym Jorku na początku XX w. Oprócz produkowania zagram też główną rolę. To całkiem inna sytuacja niż z „Podręczną”, bo tamten projekt zaproponowano mi, kiedy wszystko było już gotowe. Tym razem jestem z projektem od samego początku.

Co daje pani produkcja, czego aktorstwo nie jest w stanie zapewnić?

Dzięki niemu stałam się bardziej wygadana i chętniej zabieram głos. Żeby móc skonfrontować się z grupą ludzi, z władzą, jak studio, czy stacja telewizyjna lub platforma vod, trzeba być silnym i gotowym na otwarte wyrażanie swojego zdania. Aktorzy, w szczególności aktorki, często traktowani są z pobłażaniem. Kiedy zgłaszają uwagi, spotykają się z protekcjonalną reakcją, klepie się taką delikwentkę po ramieniu i odsyła do przyczepy, żeby siedziała cicho. Produkcja daje siłę. Teraz mogę powiedzieć: „Nie, nie możesz tego zrobić. Musisz mnie słuchać”.

Rozmawiała: Anna Tatarska

643 komentarze

Dodaj komentarz

-->