Kuchnia konfliktu ma konflikty zażegnywać i im zapobiegać – poprzez wspólne gotowanie i jedzenie. Od kilku tygodni nad warszawskim brzegiem Wisły przybysze z różnych państw ogarniętych konfliktami dzielą się tym, co mają dobrego – kuchnią swoich rodzin i ojczyzn. Przekonują, że nie taki obcy straszny, jak go malują. Przez żołądek do rozsądku!
Kuchnia konfliktu ruszyła pod koniec lipca (?). Wsparcie internautów – pieniądze zbierane były przez crowdfounding – i artystów (m.in. Sasnal i Raczkowski przekazali swoje prace na aukcję, z której dochód dodatkowo zasilił budżet projektu) pozwoliło zebrać przyjezdnych z m.in. Czeczenii, Pakistanu, Iraku, Białorusi, Gruzji, Iranu, Tunezji i Algierii pod wspólnym foodtruckowym dachem. Menu przygotowywane pod okiem Justyny Rzepeckiej i Asi Gawrońskiej zmienia się co tydzień.
Jarmiła z Polski, współorganizatorka
Sytuacja w moim kraju? Nazwałabym ją pogarszającą się. Ja czuję się bezpiecznie, ale cudzoziemcy już nie. Według danych Rzecznika Praw Obywatelskich raz w tygodniu dochodzi w Polsce do pobicia na tle rasowym. Ale wciąż wierzę, że każdy z nas może ten kraj zmieniać na lepsze. Dbałość o to, żeby stół był zastawiony, chęć ugoszczenia, podzielenia się, zachęcanie do niekończącego się brania dokładek – ta polska gościnność i otwartość dziś jest coraz mniej widoczna i dlatego robimy ten projekt. Chcemy pokazać, że Polska nie jest tylko ksenofobicznym i zamkniętym na innych krajem, że jest tu mnóstwo otwartych i mądrych ludzi. Zastanawialiśmy się, czy nie poświęcić jednego tygodnia kuchni polskiej, bo też jesteśmy krajem konfliktów, bardzo różnych konfliktów. Ostatecznie się na to nie zdecydowaliśmy, bo jest jeszcze wiele innych krajów, którym uwagę chcemy poświęcić najpierw. Do każdego dania dodajemy ulotki z materiałami o danym państwie przygotowane przez jego mieszkańca. Piszą je nie tylko po to, żeby uświadomić nam tamtejsze trudności, ale też żeby podzielić się pozytywnymi wspomnieniami z domu. Ten projekt ma jednak nie tylko aspekt edukacyjny, ale i praktyczny – chodzi o to, żeby tym ludziom dać pracę. Sytuacja uchodźców na rynku pracy jest tragiczna. Historie, których się nasłuchałam, są straszne. Od pół roku staramy się o pozwolenie na pracę dla chłopaka z Kurdystanu i nic się nie udaje zrobić. Wśród osób zaangażowanych w projekt jest sporo takich o statusie uchodźcy, ale niestety nie jest możliwe, żeby to oni rozmawiali z dziennikarzami. Po pierwsze, mówią bardzo słabo po angielsku, a polskiego dopiero zaczynają się uczyć. Po drugie, są to osoby, które często nie chcą opowiadać o tym, przez co przeszły. Sytuacja w Tunezji, Algierii czy Iranie jest bardzo niebezpieczna dla osób, które choćby skrytykują władzę, nawet na Facebooku.
Jedzenie, które kojarzy mi się z domem? Pierogi mojej babci. Z dużą ilością cebulki zrobionej na złoto. A latem zupa owocowa, bardzo dziwna potrawa, niespecjalnie ją nawet lubię, ale to dla mnie wspomnienie dzieciństwa.
Hamza z Algierii, student stosunków międzynarodowych
Chciałem najpierw studiować we Francji, ale dzięki couchsurfingowi poznałem wielu Polaków przyjeżdżających do Algierii, polubiłem ich. Pomyślałem: czemu nie Polska? Nauczę się nowego języka, poznam nową kulturę. We Francji byłoby mi dużo łatwiej, język już znam, a francuska kultura jest dla nas, Algierczyków, dużo mniej egzotyczna. Najpierw mieszkałem we Wrocławiu – dziewięć miesięcy, potem w Białymstoku – studiowałem tam przez rok. Od czasu do czasu przyjeżdżałem do waszej stolicy na rozgrywki Etnoligi [międzynarodowy projekt piłkarski stworzony przez Fundację dla Wolności – przyp. red.]. Studia – stosunki międzynarodowe – kończę już na Uniwersytecie Łazarskiego. W Warszawie jest łatwiej, bo więcej tu obcokrajowców. Gdy przyjechałem do Polski w 2014 r., było inaczej, przez ostanie dwa lata nastawienie Polaków bardzo się zmieniło, szczególnie do obcokrajowców pochodzenia arabskiego. Ludzie coraz częściej stawiają mur, nie akceptują inności. Nie próbuję nawet ich do siebie przekonywać, nie da się, są tak zamknięci. Ale spotykam też wielu wspaniałych otwartych, ciekawych mojej kultury ludzi. Sytuacja w Algierii? Jest bezpiecznie, ale dobrze nie jest. Nasz rząd jest beznadziejny, jak to mówicie w Polsce. Ci sami ludzie rządzą od 15 lat. Nic się nie zmieniło, nie ma żadnego rozwoju. Algieria jest dużym producentem ropy i gazu, ale my tych pieniędzy nie widzimy. Algierczycy się nie zbuntują, bo jeszcze mają w pamięci ostatnią wojnę domową tocząca się w latach 90. To była katastrofa. Gdy zaczęła się arabska wiosna, Algierczycy mówili sąsiadom: „nie róbcie, tego, my wiemy, jak to się kończy”. Teraz wolimy się zmieniać małymi krokami, nie siłą. Ludzie, którzy rządzą naszym krajem, w końcu muszą odejść. Prędzej czy później. Raczej prędzej, bo choć jesteśmy bardzo młodym narodem – 70% Algierczyków ma poniżej 32 lat – rządzą nami 80-latkowie. Nasz prezydent ma 83 lata, jest schorowany, a może nawet już nie żyje – nie wiemy, bo nie widzieliśmy go od ponad roku.
Domowe jedzenie? Chleb mojej mamy, bardzo pikantny, pyszny! No i kuskus! Nasza kuchnia jest bastionem długiego oporu wobec francuskiego kolonializmu. Nasze babki i prababki gotowały dla naszych żołnierzy. To był ich sposób walki o niepodległość. Dla gości Kuchni konfliktu przygotowałem merguezy, algierskie pikantne kiełbaski i coco – pieczone pierogi z farszem wegetariańskim z sosem jogurtowo-miętowym. No i tadżin! Polska kuchnia? Uwielbiam pierogi z jagodami. I schabowe! Ale tatara nie znoszę.
Alina z Białorusi, dziennikarka
Stosunek Polaków do obcych? Mnie jest łatwo, bo wtapiam się w tłum. Poza tym obracam się w gronie mądrych, otwartych ludzi. W Polsce jestem od dziesięciu lat, skończyłam uniwersytet na Białorusi, ale miałam poczucie, że te studia nie dały mi tego, czego oczekiwałam. Przyjechałam tutaj, dostałam się na studia uzupełniające na Uniwersytecie Warszawskim. Chciałam się dalej rozwijać, zaczęłam robić doktorat. Na Białorusi byłoby to niemożliwe, bo pisałam o strachu. A czegoś takiego oficjalnie na Białorusi nie ma. Teraz jestem dziennikarką, pracuję w telewizji Biełsat, zajmuję się polityką międzynarodową, więc temat kryzysu migracyjnego jest mi bliski. W ojczyźnie nie mogę legalnie pracować, jeździmy tam robić materiały, ale centrala jest tu, w Warszawie. Na Białorusi nie ma wolności, nie ma swobody słowa. W międzynarodowych rankingach jesteśmy gdzieś między Bahrajnem a Birmą.
Domowa kuchnia kojarzy mi się ze wspólnym gotowaniem z babcią. Z drożdżowymi pierożkami z różnym farszem, każdy robił takie, jakie lubił najbardziej. W gotowaniu zawsze najważniejsze dla mnie było, żeby to robić razem z innymi. Do Kuchni konfliktu trafiłam przez internet. Prowadzę bloga kulinarnego po białorusku – 1000i1koushyk.blogspot.com – pierwszego w tym języku. Wcześniej czegoś takiego nie było, wszystkie przepisy są po rosyjsku. Ludzie je rozumieją, więc niby po co komu po białorusku? Ale ja się uparłam, dla zasady. Język jest ważny. Nie zależało mi na wejściach, zależało mi na języku. I okazało się, że nie tylko mnie, bo ludzie czytają i często pytają o różne rzadziej używane słowa, np. co to znaczy „tarka”. Albo piszą do mnie z pytaniem, jak po białorusku będzie „kalafior”. Sama tego wcześniej nie wiedziałam. Dzięki jedzeniu odkrywam własny język – i karmię nim innych.
Foroogh z Iranu, studentka psychologii
Chciałam przy okazji studiów poznać inną kulturę, więc szukałam jakiegoś ciekawego międzynarodowego programu edukacyjnego. Jedna z moich koleżanek studiowała w Polsce. Zapytałam ja: „jak tam jest?”. „Strasznie zimno!”, odpowiedziała. Pomyślałam, że skoro inni dają radę, to ja też dam. Okazało się, że to nie chłód jest problemem, problemem jest ciemność. Tych kilka godzin światła zimą to strasznie mało, życie bez słońca – to dopiero jest trudne. To mój trzeci rok tutaj. Polacy na pierwszy rzut oka nie rozpoznają we mnie obcej, często zagadują po polsku, pytają na ulicy o adres itp. Chłopakom jest na pewno trudniej. Ja tu nie noszę hidżabu, więc ludziom nie przychodzi do głowy, że mogę nie być stąd, bo rzadko spotykają cudzoziemców. Sytuacja w moim kraju? Poprawia się. Przyszłości nie można być nigdy pewnym, szczególnie w ostatnich czasach nie wiadomo, czego się po tym świecie spodziewać. Ale w porównaniu z tym, jak Iran wyglądał jeszcze kilka lat temu, jest na pewno lepiej. Przemiany państw i społeczeństw to bardzo długi i powolny proces, który musi odbywać się wewnętrznie. Zewnętrzne ingerencje siłowe wyrządzają tylko krzywdę, niczego nie naprawiają. To, co bardzo lubię w Polsce, to sposób, w jaki prowadzicie samochód. Ruch jest tu taki spokojny! Gdy wracam do domu na wakacje, przez pierwszych kilka dni w samochodzie jestem sparaliżowana ze strachu – dlaczego te wszystkie samochody są tak blisko, dlaczego tak szybko się poruszają? Ale potem znowu się przyzwyczajam.
Ze smaków dzieciństwa najlepiej pamiętam pastę z orzechów i granatów, moja babcia robiła ją fantastycznie. Ale kuchnia irańska jest bardzo bogata, bardzo różnorodna, to w końcu ogromny kraj. Tęsknię za świeżymi rybami. W polskiej kuchni ryby praktycznie nie istnieją. Podczas irańskiego tygodnia w Kuchni konfliktów Polakom serwowałam m.in. ghormeh sabzi, potrawkę z kurczaka w ziołach z czerwoną fasolą, i koofteh adas, wegetariańskie kotleciki z suszoną śliwką.
Ali z Tunezji, kucharz
O Kuchni konfliktu dowiedziałem się od swojej żony. Kiedy tu przyszedłem i poznałem tych ludzi, byłem zachwycony, jak otwarci, jak mili wszyscy są. Bardzo chciałem stać się częścią tego projektu. Pierwszego dnia się denerwowałem, a gdy okazało się, że ludziom smakuje kuchnia tunezyjska, byłem szalenie szczęśliwy. W Polsce jestem od półtora roku. Przyjechałem z miłości – do dziewczyny, którą poznałem w Tunezji, Polki, która spędzała u nas wakacje. Pobraliśmy się po pół roku, w mojej ojczyźnie, ale zależało jej, żeby mieszkać w Polsce. Na początku było mi trudno, choć na szczęście nie spotykam się z rasistowskimi uwagami, bo nie wyglądam wyraźnie inaczej.
Kuskus z kurczakiem i harissą. Ale nie ten, który ja robię, tylko taki, jaki przyrządzała moja mama. Dokładnie taki. Nic nie może się z nim równać. W Kuchni konfliktu wspaniałe jest to, że można poznać dania z tak wielu stron świata. Bo kuchnia to kultura. Ta różnorodność jest piękna. Kuchnia tunezyjska jest bardzo ostra, bardzo mocno przyprawiana, gorąca jak mój kraj. W Polsce bardzo trudno dostać naprawdę ostrą paprykę. Polskie jedzenie? Lubię zupy! I pieczonego kurczaka. Moja żona uwielbia gotować. Ja dawniej nie lubiłem, ale gdy okazało się, że coś, co robię, smakuje innym, daje im radość, bardzo się do gotowania zapaliłem. W domu łączymy kuchnię polską i tunezyjską, wychodzi świetnie. Polskie potrawy z tunezyjskimi przyprawami zyskują nowy smak.
550 komentarzy