Szamowyzwalacz vol. 7, czyli Vienia rozmowy przy stole: Bartosz Gelner

Foto: Paweł Starzec

O fiksacji i zatruciu pokarmowym, senności na zajęciach u Anny Dymnej i szale na jogurty w latach 90., w Wegeguru, świątyni warszawskich wegan, rozmawiamy z Bartkiem Gelnerem.


Vienio: Istnieje wiele form wyrażania siebie – artyści wiedzą to najlepiej! Nie sądzisz, że jedną z nich jest dziś dieta i związana z nią jedzeniowa filozofia?

Bartosz Gelner: Oczywiście. Ostatnio uświadomiła mi to wizyta u babci. Wiesz, jak jest – przyjeżdżasz i widzisz smażący się na smalcu, na czarnej, cygańskiej patelni kotlet schabowy. Przypominają ci się wszystkie wizyty i święta spędzone z rodziną… Nie mogłem się powstrzymać, oczywiście zjadłem go i jeszcze pół kolejnego, dobiłem modrą kapustą i ziemniakami. Po obiedzie wsiedliśmy z rodzicami do samochodu i zaczęliśmy gadać o tym, jak w ostatnim czasie zmieniły się nasze nawyki żywieniowe. A ja zacząłem trawić babcine kotlety i przez następne trzy dni czułem się okropnie. Mam wrażenie, że zrobiłem sobie tymi kotletami krzywdę.

Schabowy, który skłonił do refleksji…?

Świadome odżywianie przy moim aktywnym trybie życia to konieczność. Gdy gram spektakl o 19 czy 20, nie mogę przedtem napchać się byle czym. Częsty kontakt z Zosią Zborowską (aktorka i ekoaktywistka, z którą rozmowę publikowaliśmy kilka numerów temu) powoduje też, że nie biorę już do ręki plastikowej łyżeczki czy słomki. Podoba mi się, że jemy lżej, zmieniamy swoje nawyki. Bardzo sobie cenię świadome jedzenie i modę na bezmięsne super foods. Cieszę się, że cały czas idziemy w tym kierunku. Teraz gram w teatrze, w którym jest tylko knajpa wegetariańska – Wars i Sawa. Ich wegerosół wspaniale zastępuje mi ten na kurze, nie tęsknię za wkładką mięsną. Pamiętam, że kiedyś moje posiłki wyglądały inaczej , np. po zajęciach w szkole. Jadłem pierogi ruskie na głębokim tłuszczu, polane po całości śmietaną, a potem dziwiłem się, czemu jestem mega senny na lekcjach u Ani Dymnej. Teraz jest inaczej – dbam o nawyki i dostosowuję je do swoich potrzeb, tak, żeby mi nie przeszkadzały w pracy. Żyję w zgodzie ze sobą.

Foto: Paweł Starzec

Gotujesz?

Nie jestem wybitnym kucharzem, gotuję, jak potrafię. Ale omlet z jaglanką, pomidorem i awokado jem codziennie. Wiem, że da mi to energię na pięć godzin i nie będę zapchany ani śnięty, tak jakbym był po zjedzonym na śniadanie tłustym bekonie.

Czyli jesteś fikserem jedzeniowym?

Totalnie! Od trzech lat codziennie, chyba że jestem na planie, jadam omlet na oleju kokosowym. Mało tego – odkrywam różne niuanse tego dania. Dziś był lepszy, wczoraj trochę gorszy, tamte jajka były smaczniejsze. Ostatnio fiksuję się też na kaszy jaglanej – jem ją na śniadanie, obiad i kolację.

Na planie reklamy – katering, w serialu – barbus, w teatrze – instytucja baru czy kantyny dla aktorów. Który karmiciel sercu najbliższy?

Gastronomicznie najbezpieczniejsza jest oczywiście sytuacja teatralna. U nas w teatrze prężnie działa kuchnia pod wodzą pani Igi, która jest chyba w moim wieku i która urządziła tam prawdziwą rewolucję. Obecnie wystawiamy spektakl „Apollonia” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, w którym Magdalena Cielecka mówi monolog autorstwa Elisabeth Costell, w którym pada tekst porównujący ubój zwierząt do Holokaustu. Trudno po takim doświadczeniu i wczuciu się w rolę w przerwie między próbami wcinać schabowe. Do deklaracji artystycznych dostosowujemy więc też nawyki żywieniowe. Mogę powiedzieć, że jestem zadbany, jeżeli chodzi o jedzenie w moim teatrze. Inna sprawa to barobus. Tam nie wybrzydzasz, jesz, co jest. Nie jestem dziwadłem i nie kręcę nosem, zachowuję zdrowy rozsądek.

Cytujesz Elizabeth Costell i jej sformułowanie „holokaust zwierząt” na określenie okrutnego przemysłu mięsnego przedmiotowo i nieludzko traktującego żywe istoty. Czy właśnie tak o tym myślisz?

Wychowałem się jeszcze w czasach, kiedy jajka były ze wsi, a zabita na obiad kura – od gospodarza. Dziś sprzedawane w dużych marketach mięso jest pozbawione tego wszystkiego, co powinno w sobie pierwotnie zawierać. To jest w zasadzie substytut mięsa – hodowane byle jak, karmione byle czym. Myślę, że jedzenie takiego produktu mija się z celem, i dobrze rozumiem ludzi, którzy przestają się żywić białkiem zwierzęcym. Moje jedzenie mięsa sprowadza się do kawałka wiejskiej kiełbasy z chrzanem na święta i czasem, na wakacjach we Włoszech, melona owiniętego szynką parmeńską – to by było na tyle. Nie chodzę na steki nie tylko ze względu na moje poglądy, ale też dlatego, że mięso mi nie służy. Proces jego trawienia jest o wiele dłuższy niż warzyw i kaszy, i ja to zauważam. To prawda, czasem gdy poczuję zapach pieczonej na ognisku kiełbasy, trochę mi do niej tęskno, ale świadomość kary związanej z długim trawieniem odwodzi mnie od pokusy.

Foto: Paweł Starzec

Czyli jednak przemawia do ciebie aspekt zdrowotny, a nie etyczny czy moralny.

Ale to prawda – z jednej strony mamy szokujące filmy dokumentalne o tym, jak się produkuje parówki czy nuggetsy z kurczaka, a z drugiej – ludzi, którzy nie potrafią sobie tego skojarzyć, zamawiając zestaw w fast foodzie. To też jest powód znacznego ograniczenia przeze mnie mięsa. Zastanawia mnie również, dlaczego mówi się „owoce morza”, a nie „zwierzątka z morza”. Sam wcinam morskie przysmaki i mam megasentyment do filmu „Gdzie jest Nemo”. Czasem ciężko mi nawet patrzeć na akwarium.

A więc z jednej strony wiedza o tym strasznym procederze się rozszerza, z drugiej jednak setki tysięcy ludzi odwracają głowy i zatykają uszy, żeby nie myśleć o pochodzeniu produktów, które jedzą.

To chyba kwestia pokolenia. Ja jestem przedstawicielem tego, które dorastało w okresie boomu na kolorowe hipermarkety. Pamiętam czasy, gdy powstawały pierwsze centra handlowe na Śląsku – jeździło się wtedy z rodzicami na wielkie zakupy, brało wózek za dwa zyle i wrzucało do niego absurdalne rzeczy: jogurty, słodcze, desery z ziarnami, wszystko niby zdrowe. Wózek wypełniały też soki – pozornie naturalne, bo z karotenem i witaminami, a tak naprawdę z proszku, z hiperilością cukru i innego syfu. Nikt wtedy nie czytał etykiet.

Zachłyśnięcie hiperkonsumpcją?

Tak, oczywiście. Ale nie winię siebie za to, że wtedy jadłem na tony niezdrowe jedzenie podkręcane marketingowo amerykańskimi filmami. Wszyscy moi koledzy w klasie pili chemiczne jogurty, to było częścią tamtych czasów. Wierzyliśmy przecież w każdą reklamę. Dopiero potem okazało się, że to lipa. Mam wrażenie, że świadomość rozwinęła się w nas dopiero niedawno, kilka lat temu. Dziś mamy dostęp do lepszych produktów, obserwujemy wysyp wegeknajp i wszędzie, nawet w hipermarketach, mamy półki z ekoproduktami. Zauważyliśmy w końcu problem chowu klatkowego czy przemysłu mięsnego, zmiany klimatu i potrzebę dbania o środowisko. Powstają ruchy obywatelskie, organizacje pozarządowe, które wspierają na różne sposoby ekoinicjatywy i chronią zwierzęta.

Angażujesz się w jakieś akcje tego typu?

Przyznam się, że adoptowałem pszczołę po obejrzeniu filmu dokumentalnego o problemie tych owadów. Autentycznie się przejąłem. Jestem wielkim fanem miejskich uli i pomaganiu w odbudowie i ochronie pszczelich rodzin. Kiedyś nikt nie mówił o zagrożeniach związanych z niezdrową żywnością. Dziś tej wiedzy jest dużo – jest dostępna w przestrzeni publicznej, w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Jesteśmy pierwszym świadomym pokoleniem, które może te informacje nieść dalej.

Foto: Paweł Starzec

Wspominasz słodycze, którymi zajadałeś się za młodu. Pamiętasz inne smaki z dzieciństwa?

Ryż gotowany na mleku w Tarnowie, u mojej babci, osobno zblendowane truskawki czekające w lodówce i prawdziwa bita śmietana. Wracałem do domu z basenu w Mościcach głodny, zmęczony słońcem, a w domu czekał pod kołdrą pachnący ciepły ryż z truskawkami! Z drugiej strony: prawdziwy śląski żurek – tak gęsty, że łyżka stała, ze świeżą bułką z grubo krojonym masłem prosto z lodówki. Uwielbiałem go za tę gęstość, co zresztą do dziś mi zostało – jestem megafanem zup kremów.

Jesteśmy blisko domu, a twój dom rodzinny to część wielkiego miasta. A jaki jest twój stosunek do ulicznego jedzenia?

Z czasów studenckich w Krakowie byłem mocno wkręcony w zapiekanki kazimierzowskie, wtedy u pana Endziora. Wspominam je jako klasyk. Jeżeli chodzi o Warszawę, to rzadko jadam street food, a jeśli już – to falafel. Odchodzę od tego typu jedzenia – nawet nad morzem omijam już stoiska z goframi.

Jeśli jesteśmy przy falafelach, to muszę zapytać o twoje ulubione kuchnie świata.

Powiem ci, że nie jestem mistrzem odkrywania smaków, jem monotematyczne menu, które sprawdza mi się w wielu miejscach. Jednak jeżeli miałbym wybierać, to zdecydowanie najbliższa jest mi kuchnia południa Europy – grecka i bezkonkurencyjna włoska. Więc jeśli chodzi o miejsca, które wybieram na miłe spędzenie czasu w restauracji, to będą to głównie włoskie knajpy. Z kolei jeśli chodzi o ekstremalne doświadczenia, wielkie wrażenie zrobiły na mnie smaki, kolory i przyprawy w Chinach. Tamtejsze jedzenie uliczne to coś niesamowitego.

Foto: Paweł Starzec

Jak już są zachwyty, to musi być też rozczarowanie. Jedzenie potrafi być dla człowieka również niezłą traumą.

Życiowa trauma to liceum, randka i zatrucie żołądkowe po nachosach. Od tamtej pory ich nie tykam.

Na koniec zarzuć czytelnikom i swoim fanom kilka swoich ulubionych miejscówek w mieście stołecznym.

Definitywnie mokotowska Stółdzielnia, żoliborski Dom, Wars i Sawa w Nowym Teatrze, Mercato na Próżnej, no i oczywiście Wegeguru, w którym dziś smacznie rozmawiamy.

Foto: Paweł Starzec

506 komentarzy

Dodaj komentarz

-->