Koniec imprezy, dobranoc!
Dziewczyny śpiewające na tle elektronicznych podkładów od jakiegoś czasu pojawiają się jak grzyby po deszczu. Po sukcesach MØ i hajpie na FKA Twigs przyszła pora na debiutancki krążek Jillian Banks. Ta słodka dziewczynka ma właściwie wszystko, czego potrzeba do sukcesu, począwszy od tego, że urodziła się w LA. Do tego ładna buzia, kilka przebojów i dobra prasa. Sęk w tym, że w jej przypadku ten arsenał starcza mniej więcej do połowy (a może nawet 1/3) krążka. Sam aksamitny głosik nie wystarczy debiutantce w wywalczeniu miejsca na naszpikowanej talentami scenie. Jeśli chce się walczyć z charakternymi laskami, to trzeba to robić z mocno zaostrzonymi pazurami – tymczasem do tej płyty powinien być dołączony nie pilnik do paznokci, lecz kupon rabatowy na kawę. Oczywiście muzyka nie musi być klubowa, ale przykład Keleli dowodzi, że da się zrobić album spokojny, który oczaruje na długie tygodnie, a nie uśpi w kwadrans. No dobra, więc jak wytłumaczyć zainteresowanie bardziej znanych producentów? Zaraz, zaraz, Totally Enormous Extinct Dinosaurs czy Jamie Woon się mylą? Może chodzi o to, że „Goddess” od początku było zaprogramowane na lubiące słodycze małolaty. Dla osób o bardziej wyrobionym smaku to tylko jednorazowa ciekawostka.
Banks
„Goddess”
Harvest