Już wkrótce swoją polską premierę będzie miała książka Markusa Torgeby’ego „Pod gołym niebem. Żyj w rytmie natury”. Dzięki uprzejmości wydawnictwa mamy możliwość zaprezentowania Wam jej fragmentu.
„Pod gołym niebem. Żyj w rytmie natury” Markus Torgeby
“Miałem dwadzieścia jeden lat, kiedy pierwszy raz naprawdę usłyszałem swój puls. Brzmiał jak bęben zagłuszany szumiącą rzeką. Mieszkałem w lesie już od pół roku, mój namiot okalała metrowa warstwa śniegu. Leżałem pod białą kołdrą, otoczony wyłącznie miękkimi, obłymi kształtami. Chłód nie pozwalał ptakom śpiewać. Siedziały na gałęziach, strosząc piórka, które je chroniły przed zimnem.
Las tonął w ciszy.
Ten rodzaj gęstej, niewzruszonej ciszy panuje tylko w ciemne zimowe miesiące i jeśli chcesz jej doświadczyć, musisz ją odnaleźć. Dziś wszędzie towarzyszą nam różnego rodzaju odgłosy i jesteśmy do nich tak przyzwyczajeni, że traktujemy je jak coś naturalnego – warkot silników na ulicy, szum wentylatorów, brzęczenie świetlówek… Jaki wpływ na nas, ludzi, ma całkowita nieobecność ciszy? A kiedy niespodziewanie zapada, odbieramy ją jako coś przerażającego.
Jak wpływa na nas to, że nigdy nie słyszymy własnego serca? Silnika pracującego w naszym ciele, zaopatrującego komórki w tlen i energię oraz umożliwiającego nam myślenie. Chcę słyszeć własny puls. Chcę, by dudnił mi w uszach, chcę czuć jego rytm i wiedzieć, czy moje serce bije wolno czy szybko.
Nie bez powodu w Księdze Przysłów napisano: „Z całą pilnością strzeż swego serca, bo życie ma tam swoje źródło”.
Kiedy na obozie treningowym doznałem kontuzji stopy, mój trener się wściekł. Uznał, że to nie wina mojej stopy ani jego metod, ale tego, co siedzi w mojej głowie. Kiedy mi to mówił, jego oczy zrobiły się czarne ze złości.
Po tym zdarzeniu przestałem z nim rozmawiać. Człowiek, którego widywałem codziennie przez kilka lat, w jednej chwili zniknął z mojego życia. Nie mogłem już trenować.
Snułem się po Öckerö z uczuciem, że coś usiadło mi na piersi i nie pozwala oddychać. Nie mogłem wziąć głębokiego wdechu, mój język spuchł i popękał na brzegach, tak że z trudem jadłem. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, ale coś mi podpowiadało, że muszę uciec z tej wyspy i od wszystkiego, co mnie tam otaczało. Od choroby mamy, od duchowych rozterek i wiecznego utyskiwania babci, żebym wreszcie dorósł i znalazł sobie pracę.
Brakowało mi ocen z większości przedmiotów ze szkoły średniej, ale napisałem szczery list do dyrektora Uniwersytetu Ludowego Hållands w Åredalen w regionie Jämtland, z prośbą o przyjęcie mnie na kurs dla animatorów rekreacji. Przyjęto mnie i wyjechałem z domu akurat w okresie, kiedy czułem się najgorzej. Dziewięćset kilometrów na północ, pociągiem z dworca głównego w Göteborgu.
W Åredalen nikt mnie nie znał. Dużo przebywaliśmy na dworze, jesienią wędrowaliśmy po górach, a zimą urządzaliśmy wyprawy skitourowe. Frustracja ustępowała powoli, ale skutecznie.
Usłyszałem tam o pewnym mężczyźnie, który przez kilka lat mieszkał w namiocie nieopodal naszego kampusu. Spodobał mi się ten pomysł i postanowiłem, że też spróbuję takiego życia. Zamieszkam w lesie i przekonam się, jak to jest być zdanym tylko na siebie. Będę żył ze świadomością, że muszę się wiele natrudzić, a i tak coś może pójść nie tak.
Liczyłem na to, że przyroda i pory roku pomogą mi złapać zdrowy dystans wobec sił, których nie mogę kontrolować. Zdarzeń i myśli, które sprawiały, że mój oddech stawał się ciężki, a myśli rozpierzchały się na wszystkie strony.
Późnym latem zbudowałem z gałęzi i plandeki okrągły namiot. Wybrałem miejsce nad rzeką Slagsån, około godziny spaceru od szkoły. Kąpałem się w rzece i czerpałem z niej wodę. Na dnie znalazłem kamienie i ułożyłem je w palenisko w samym środku namiotu, pod otworem odprowadzającym dym. Potem sprawiłem sobie łóżko, żeby w zimie nie spać na chłodnej ziemi.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Miałem trochę oszczędności i byłem w stanie się utrzymać dopóty, dopóki żywiłem się owsianką i kupowałem tylko to, co było mi niezbędne. Na zakupy chodziłem do sklepu w Järpen. Wszystko było łatwe i proste. Rąbałem drewno, rozpalałem ogień, przygotowywałem jedzenie, biegałem, myłem się i szedłem spać. Żyłem bez bodźców wywoływanych przez innych ludzi. Nie karmiłem się informacjami z radia ani z telewizji, nie słuchałem niczyich opinii. Byłem sam na sam ze swoimi myślami i liczyłem na to, że w ten sposób uda mi się dotrzeć do istoty mojego „ja”. Do tego, co pozostaje, kiedy znikają wszystkie wierzchnie warstwy.
Zrozumiałem, że nigdy nie będę całkowicie wolnym człowiekiem. Że zawsze będą mnie otaczały sprawy, na które nie będę miał wpływu. Ale pierwszy raz poczułem, że to w porządku. Wiedziałem już, że gdzieś w mojej głowie zawsze będzie miejsce, do którego wolałbym nie zaglądać, bo czają się tam niepokój i strach. To też było okej.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Poczucie, że mam swoją wartość, było dla mnie nowością i sądzę, że nie potrafiłbym do niego dojść inną drogą. Każdy człowiek jest inny, a ja potrzebuję dużo czasu, żeby się czegoś nauczyć. Potrzebowałem setek godzin wysiadywania na pieńku, by otworzyły się we mnie właściwe drzwi. Czasem trudno uwierzyć, że coś pozytywnego może wyniknąć z całkowitej pasywności. To wbrew wszystkiemu, co nam wpajano.
W moim przypadku jednak to się sprawdziło. Długotrwały brak zajęcia sprawił, że moja głowa nareszcie odnalazła drogę do reszty ciała.”