Metal, powietrze i energia to trzy składniki, na których bazuje sztuka Michała Smandka. Czasem, wyjątkowo, powstałe z nich rzeźby dopełnia pejzaż.
Smandek niezwykłą uwagę przywiązuje do tego, jaką formę mają jego prace – to najczęściej nienaturalnie pofałdowane płaty blachy lub powyginane pręty stali. Wszystko pod kontrolą artysty, który rzeźbiąc, sprawdza granice naprężenia materiału. O jeden szlif, o jedno uderzenie młota o kowadło za dużo – i pozornie solidna konstrukcja rozpada się na kawałki.
Ta nietrwałość materii „twardej jak stal” ma głębokie znaczenie. Smandek chce pokazać, że wszędzie tam, gdzie funkcjonuje stała konstrukcja – niech będzie to konstrukcja społeczna czy kulturowa – można przedobrzyć. Po przekroczeniu granic i norm napięcia staną się za duże i wszystko posypie się jak domek z kart. Obserwując jego prace w galerii, można odnieść wrażenie, że jesteśmy na skraju katastrofy i już tylko czekamy na chrzęst pękającej stali.
Dlaczego niektórzy uważają Smandka za fotografa? Może dlatego, że stając przed koniecznością przedstawienia swoich dzieł przestrzennych na reprodukcji fotograficznej, unika fotografowania ich na zwyczajnym, białym tle. Zamiast tego umieszcza rzeźby, a z nimi widza, w niecodziennych okolicznościach przyrody – na pustyni lub u podnóża wulkanu. Niekiedy jego sztuka porównywana jest do działania artystów land artu, ale ingerencje w przyrodę są w przypadku Smandka raczej subtelne. Piękne, choć złowrogo surowe scenerie przypominają nam o przesłaniu artysty – wszystko, na czym stoi nasz świat, może się posypać, zostanie tylko pustkowie.