Nazwa otwartej niecały rok temu restauracji daje do myślenia. Mao? Jak Mao Zedong, przewodniczący Komunistycznej Partii Chin, przez wielu historyków uznawany za największego zbrodniarza w historii ludzkości? Niebezpieczne skojarzenie. Na szczęście nie o to tu chodzi. Już pierwszy rzut oka na wnętrze pozwala się zorientować, że z komunistyczną siermięgą to miejsce nie ma nic wspólnego. Jest nowocześnie, kolorowo i zupełnie inaczej niż w jakiejkolwiek chińskiej restauracji, którą odwiedziliśmy do tej pory. Jak dowiadujemy się od właścicieli, podobnie jak większość słów w języku mandaryńskim również „mao” ma wiele znaczeń. Najciekawsze wydają nam się trzy: kot, panda i… lekko pijany człowiek. Przyznajemy uczciwie – najbardziej przypadła nam do serca ostatnia interpretacja. Bo rzeczywiście, przeglądając kartę koktajli inspirowanych chińskimi znakami zodiaku żal być abstynentem. Kusi bazujący na infuzowanym rumie Tygrys w łupinie kokosa, z mango i jaśminem, Pies z marakują, jogurtem i makiem, Królik na bazie whisky z agawą i pianką z cieciorki z orzechem laskowym… Aby ułatwić sobie wybór, zdaliśmy się na nasze chińskie znaki zodiaku i w stan lekkiego upojenia daliśmy się wprowadzić Kozie (rum infuzowany trawą cytrynową z kumkwatem, świeżą miętą i wanilią). Orzeźwiający drink doskonale komponował się z przystawkami, na które rzuciliśmy się jak wygłodniałe koty (a może pandy?). Różnokolorowe ceramiczne miseczki pełne takich przysmaków jak poliki wołowe, sezamowe krewetki czy smażone wontony (pierożki z brzegami z kruchego ciasta) prezentowały się i smakowały prawdziwie po chińsku, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nic dziwnego – powstały pod okiem eksperta. Jurek Dong (Dong Xiaobing), szef kuchni Mao, karmi Polaków tradycyjnymi potrawami kuchni Państwa Środka już od 20 lat. Zaczynał w kultowym w latach 90. Pałacu Cesarskim na Senatorskiej, a teraz w Mao ma ambicję, aby zmienić nasz sposób myślenia o kuchni chińskiej – wraca do korzeni, rezygnując z glutaminianu sodu i kojarzonej z chińskim jedzeniem fastfoodowości na rzecz delektowania się naturalnym bogactwem smaków, kolorów i tekstur. Wśród przystawek naszymi faworytami zostały delikatne, soczyste pak choi z boczniakami i idealnie pikantne kimchi. Potem przyszła pora na dania główne – kaczkę na chrupko i bakłażana po syczuańsku. Oba dania są godne polecenia, ale to bakłażan podbił nasze serca – jedwabiście miękki, słodkawo-pikantnie rozpływający się w ustach – nigdzie jeszcze to warzywo nie zrobiło na nas takiego wrażenia. Na koniec deser – puszysty sernik z matchą i zapiekane w cieście… smażone mleko, w sam raz dla tłustych kotków, którymi w tym międzyczasie się staliśmy. No dobrze, to mleko to już była przesada, kotki się przejadły. Ale na samą myśl dalej oblizujemy wąsy.
Restauracja Mao
ul. Marszałkowska 62
Foto: Michał Olinowicz
Tekst: Oktawia Kromer