Witamy na 27. piętrze! To właśnie tutaj niedawno wprowadził się nieziemsko przystojny dr Robert Laing. Mężczyzna wiedzie spokojne, uporządkowane życie i – tak jak każdy w wieżowcu – zajmuje wyznaczone mu miejsce w strukturze społecznej. Ale nie od dziś wiadomo, że drabiny społeczne powstały po to, aby się po nich wspinać albo z nich spadać. Wiedzą o tym szczególnie mieszkańcy niższych pięter, którym marzy się luksus i idylla u boku pięknych kobiet o urodzie Sieny Miller.
W pewnym momencie skandalizujący dokumentalista Richard Wilder wszczyna więc bunt. Do czego doprowadzi ta rewolucja? Kogo zgładzi, a kogo zamieni w bohatera? Ben Wheatley, enfant terrible brytyjskiego kina, sięgnął po literacką klasykę. Do tej pory z niezwykle sugestywną prozą J.G. Ballarda mierzyli się tacy twórcy jak David Cronenberg („Crush”) i Steven Spielberg („Imperium słońca”). Wheatley wytrzymuje porównanie z mistrzami – „High Rise” to bez wątpienia bezkompromisowe i wizjonerskie widowisko.
Reżyser pokazuje, że pod zgrabnie skrojonym garniturem może się kryć osobowość niezrównoważona, skłonna do atawistycznych zachowań. Zainspirowana twórczością Stanleya Kubricka wizja brytyjskiego reżysera potrafi być zarówno elegancka, zmysłowa, jak i wyuzdana. O ile anarchizm Wildera można postrzegać jako relikt przeszłości i symbol kontrkultury, o tyle bierność i nieczułość Lainga ma w sobie coś współczesnego.
Diagnoza nie jest więc optymistyczna – skłonność do destrukcji drzemie w każdym z nas. A jeśli nie uda się w jednym wieżowcu, zawsze można przenieść się do następnego – dzieje ludzkości nieraz udowadniały, że społeczeństwu opornie idzie wyciąganie wniosków z własnych błędów.