Nie ma na świecie wielu twórców, którzy umieliby w tak delikatny i interesujący sposób opowiadać o miłości, jak Dan Snaith. Jako Caribou z każdym kolejnym wydawnictwem coraz mniej przejmował się otaczającym go światem.
Caribou „Suddenly”
Zamiast tego starał się rozwijać własne wyjątkowe brzmienie, tworząc muzykę bardziej osobistą i zarazem dziwnie bezpośrednią w swojej delikatności. Nie ma w niej miejsca na dłużyzny i przesadnie rozbudowane aranżacje, które tak często dominują w produkcjach elektronicznych artystów tworzących brzmienie ocierające się o pop. Na „Suddenly” słuchacz otrzymuje 12 idealnie wyważonych utworów, łączących w sobie szerokie spektrum muzycznych fascynacji artysty. Dan opiera się czasami na house’owych samplach, które nałożone na boom-bapową perkusję porwą wyobraźnię każdego słuchacza. Obok nich znajdziemy słoneczno-taneczne dźwięki, które nawet 30-letniego gbura zmuszają do tańca. W każdym kolejnym utworze na płycie Caribou decyduje się na dotknięcie innego brzmienia, ale mimo ogromu różnych fascynacji nie ma na albumie momentów zgrzytu. Wszystko idealnie wkomponowuje się w jedyny w swoim rodzaju głos, jaki przez lata wypracował Snaith.
Trudno znaleźć drugiego producenta na świecie, który umiałby bawić się oldschoolowym brzmieniem UK Garage, wplatać oczywiste fascynacje disco, używać żywych rockowych gitar, a czasami nawet zahaczać o wymęczony w ostatnich latach trap i robić to w sposób składny, logiczny i po prostu przekonujący. Możliwe, że nie jest to najlepszy projekt w karierze muzyka, ale od lat nie słyszałem elektronicznej płyty, która w podobny sposób spływałaby z głośników, wciągając słuchacza i uzależniając od każdej kolejnej piosenki.