Wspólny krążek weterana warszawskiego rapu i producenta znanego dotychczas głównie z duetu Syny to jedna z najbardziej zaskakujących premier tego roku i jednocześnie jedna z bardziej spójnych i porywających. Współtwórca Molesty znalazł bowiem w bitach 1988 idealny grunt do wypowiadania swoich bacznie ważonych, celnych i dobitnych słów, a minimalizm i głębia tych primeshitowych konstrukcji dopełniły się w ascetycznych i monochromatycznych wersach Włodka. Nad całą płytą „W/88” unoszą się duchy bloków, chmury z jointów i widmo nadciągającego
triumfu. Na wywiad więc nie mogliśmy się umówić w innym miejscu niż na ursynowskiej Kopie Cwila, gdzie powstały ikoniczne ujęcia do wideoklipu towarzyszącego utworowi „Wiedziałem, że tak będzie”. Zamiast jednak grzebać w tym, co było, skupiliśmy się głownie na tym, co jest teraz – na niespodziewanych obrotach spraw, zwyczajnym życiu, produkcyjnych niuansach i poetyckiej prostocie, wrażliwości, pogardzie i… stylówie.
Włodi „W/88” wywiad
FILIP KALINOWSKI: Dla wielu osób informacja o tym, że nagrywacie wspólnie album, była nie lada zaskoczeniem. Jak wpadliście na ten pomysł?
WŁODI: Bardzo lubię robić rzeczy, które przynajmniej w jakiejś mierze opierają się na tym, czego jeszcze nie doświadczyłem, są przygodą. A że nigdy wcześniej nie zrobiłem całej płyty z jednym producentem, to chciałem tego spróbować. Tyle tylko, że potrzebowałem do tego człowieka, który bardzo charakternie i charakterystycznie podchodzi do swojej muzyki, wie dokładnie, czego chce. Potrzebna mi była osoba, która nie pyta o to, czego ja bym chciał, tylko ma swój nienaruszalny rdzeń, swój własny dźwiękowy świat, w który ja mogę wejść. A że w muzyce najbardziej pociągają mnie minimalizm i swego rodzaju monochromatyczność, to z Przemkiem bardzo prędko się dogadaliśmy. Do jego produkcji bardzo wiele można sobie dopowiedzieć i zinterpretować je na wiele sposobów, podczas gdy większość współczesnych bitów jest bardzo kolorowa, rozbudowana i bezduszna w swoim dopieszczeniu. W jego produkcjach jest ten trudny do zdefiniowania element transu, którego zawsze szukam w muzyce; są bardzo ascetyczne, a jednocześnie nie potrafisz przestać ich słuchać, choć nie do końca potrafisz wytłumaczyć dlaczego.
Twoje bity na „W/88” są natomiast chyba najbardziej hiphopowymi produkcjami, jakie kiedykolwiek stworzyłeś. To świadome działanie?
1988: Zupełnie nie. Właściwie gdyby wyciągnąć kilka bitów z płyt Synów i dać je jakiemuś innemu raperowi, to też może okazałyby się bardziej hiphopowe. Robert jest tak charakterystycznym MC, że samą swoją osobąnarzuca pewien klimat i atmosferę kawałków – nawet gdyby nawinął do jakiegoś popowego hitu, to pewnie okazałby się on w jakiejś mierze synowski. I tak samo jest z Włodkiem – wydaje mi się, że gdyby rapował pod bardziej piosenkowe struktury, to one też stałyby się w pewien sposób jego. Faktem natomiast jest to, że na tej płycie dużo mniej eksperymentuję – narzuciłem sobie pewną formę i nagrałem bardzo hiphopowy album. Kluczowy jest tu ten minimalizm, o którym wspominał Włodek – nie chciałem, żeby bity za bardzo ewoluowały, żeby to MC trzymał się bitu, a nie żeby produkcja go osaczała.
Jednocześnie jednak wypracowałeś przez lata swój bardzo charakterystyczny styl, który słychać we wszystkim, co robisz – nieważne, czy to rap, dub, czy dubstep.
WŁODI: Słuchając tegorocznej EP-ki Przemka i naszej wspólnej płyty, od razu można zauważyć, jak diametralnie różne są te rzeczy, a jednocześnie też czuć, że zrobiła je ta sama osoba. Niuanse, które da się wychwycić na naszym
albumie – pauzy pojawiające się w odpowiednich momentach, delikatne filtry na wokalach czy bardzo głębokie pogłosy na pojedynczych werblach – to wszystko są smaczki, które wyłapuje się dopiero przy kolejnych odsłuchach i to właśnie one sprawiają, że ten krążek jest jednocześnie minimalistyczny i wciągający, wpisujący się w pewne trendy, ale jednak osobny.
Tego typu rozwiązania wymagały od ciebie wyjścia poza strefę komfortu? Bo jednak przez lata uchodziłeś za MC, który bardzo twardo trzyma się swego…
WŁODI: W pełni świadomie mam swój zakres działań muzycznych, którego się trzymam i nie czuję powinności, żeby się z niego wychylać, bo… niby czemu? Na rynku co rusz pojawiają się jakieś nowe rozwiązania – choćby podziałk rytmiczne, które kiedyś były mniej popularne – i większość osób ze sceny od razu zakłada, że każdy powinien się w nich sprawdzić, pokazać, że umie to zrobić. A ja się z tym nie zgadzam i uważam, że wymaganie od wszystkich, żeby to robili, za swego rodzaju faux pas. Nikomu nie muszę niczego udowadniać ani tym bardziej sprostać żadnym potrzebom rynku. Mam swoje, bardzo czytelne ramy, w których się poruszam, i uważam to za mój atut; w ten sposób kreuję moją stylówę. Bo jak chcesz się przejechać nowym bugatti, to wsiadasz do bugatti, a jak masz ochotę poprowadzić starego mercedesa, to wybierasz merca. Nie oczekujesz od niego, że będzie miał komputer pokładowy i silnik elektryczny, bo on ma tylko te rozwiązania, które były stosowane w latach jego produkcji, ale jednocześnie wszystkie one są w najlepszej możliwej opcji. Wciąż są w zajebistym stanie i jak w niego wsiądziesz, to czujesz się jak w latach 90.
Skoro Włodi już wspomniał lata 90., ciekaw jestem czy twoja przeprowadzka do Warszawy w jakimś stopniu odbiła się na bitach, które trafiły na „W/88”?
1988: Nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił sobie w bani jakiegoś świata. Zaraz po tym, jak się przeprowadziłem, zaczął się lockdown, ale jak tylko zdjęto pierwsze obostrzenia, ruszyłem w miasto eksplorować. Z Włodkiem pojechaliśmy na Służewiec, spotykaliśmy się zwykle w takich miejscach jak to, gdzie teraz siedzimy, czyli Kopa Cwila, i codziennie właściwie mijam mur wyścigów konnych, który wcześniej widziałem w niejednym klipie. Wkręciłem sobie korbę, jak dziecko, ale ja też zawsze to robię, muszę wręcz to zrobić – coś obejrzeć, przeczytać, czymś się zainspirować. A to, że – z zupełnie innych, dużo bardziej prozaicznych powodów – zamieszkałem akurat na Ursynowie, na pewno miało wpływ na tę płytę – jakaś taka nieokreślona magia tego miejsca, duchy Molesty.
Wszystkie niuanse, o których wspominaliście w kontekście produkcji, wydają mi się również kluczem do czytania twojego rapu – rapu, który przez lata twojej bytności na scenie stał się nieporównywalnie bardziej poetycki.
WŁODI: Ewolucja w kwestii pisania tekstów jest czymś normalnym, ale też uważam, że to musi dziać się samo – musisz nieustannie wymagać od siebie, dążyć do tego, żeby się zaskakiwać, i próbować wciąż nowych rzeczy, ale nie możesz stawiać sobie za cel tego, że na kolejnej płycie będziesz bardziej jakiś. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się jednak, że największa zmiana nastąpiła u mnie w trakcie pracy nad płytą „Parias”. Kiedy pisałem teksty na ten album, założyłem sobie, że wciąż chcę mówić dokładnie to, co mam do powiedzenia, ale równocześnie spróbuję być w tym mniej dosłowny – ukryć to pod kilkoma warstwami przenośni, metafor i niedopowiedzeń. Nadal gadać o tym, że palę jointy, ale zrobić to tak, że dopiero po pewnym zastanowieniu słuchacz skuma, o co mi chodzi. I choć o tym, że gry słowne są w rapie jak najbardziej na miejscu, wiedziałem już od lat, to dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jaką przyjemność może mi to sprawiać. Tego rodzaju niedosłowność kojarzy mi się z Bukowskim, którego prozę i poezję bardzo sobie cenię – jego słowo jest zwykle proste czy wręcz prymitywne, nie szuka ozdobników i… się tym cieszy, a jednocześnie na przecięciu tych codziennych słów dzieje się zwykle dużo
więcej niż w nich samych. W jego książkach pada bardzo wiele bliskich mi stwierdzeń – jak chociażby to, w którym mówi, że jeśli masz swoje poglądy i sam nawet wiesz, że one są chujowe, ale i tak się ich trzymasz, to ja cię za to szanuję. Lubię brudne metafory i życie w czystej postaci.
Ciekawe, że zapędzamy się w tym momencie na pole rozmów o wrażliwości. Życie blokowiskowej Warszawy lat 90. zeszłego wieku – którego byłeś przecież jednym z naczelnych kronikarzy – z wszelkimi przejawami wrażliwości nie obchodziło się wówczas zbyt delikatnie.
WŁODI: Wrażliwość – nieco paradoksalnie – objawia się też czasami agresją i gniewem, ale masz rację – w czasach, w których dorastałem, nie można było zdejmować maski pokazującej, że dajesz sobie radę… ze wszystkim. To ona sprawiała, że nikt cię z niczego nie rozliczał, nawet o nic nie pytał. Trzeba było nieustannie dbać o status quo, które najlepiej podsumować można krótkim nie wchodź mi w drogę, bo ci wyjebię na łeb, a jednocześnie też jakoś w międzyczasie próbować się poukładać z tym światem i czuć się dobrze z sobą samym. To było na porządku dziennym i wciąż wydaje mi się, że jest, tylko przyjęło zgoła inną formę. Dziś to uprzejmość jest tą maską – te internetowe uśmiechy od ucha do ucha, spoza których widać często ból w oczach. To kwestia czasów, ale też wydaje mi się, że takie postawy nie są w stanie zabić – przynajmniej w niektórych ludziach – wrażliwości. I głupio tak mówić o sobie, ale wydaje mi się, że ja zawsze miałem w sobie duże pokłady empatii – bardzo ważna jest dla mnie przyroda, lubię zwierzęta i też bardzo źle znoszę to, jak w moim otoczeniu dzieje się komuś krzywda. Nie umiem przejść obok tego obojętnie, zawsze próbuję się jakoś zaangażować i pomóc – czy to własną ręką czy tekstem. Pisanie zawsze było dla mnie formą reakcji – jak wokół mnie dzieje się coś złego, na co nie mam fizycznego wpływu, to piszę.
To jest ta estyma do ulic, o której rapujesz w jednym z numerów z płyty?
WŁODI: Rap jest z ulic i nieważne, czy ktoś reprezentuje jego bardziej inteligencki odłam, i tak forma wypowiedzi, którą się posługuje, wywodzi się właśnie stąd. A przez słowo „ulica” rozumiem zwyczajnych ludzi, którzy zajmują się swoimi zwyczajnymi, codziennymi sprawami; ludzi, których darzę od zawsze ogromnym szacunkiem. Bo choć szanuję również tych, którzy zajmują kreatywne stanowiska w różnej maści agencjach czy też są artystami – bo sam się dzisiaj do nich zaliczam – to największym źródłem inspiracji i obserwacji jest dla mnie ta życiowa surowizna.
Bardzo sobie cenię opinię takich ludzi, bo uważam, że zwykle są niesamowicie trafne; często powierzchowne, ale wydaje mi się, że ta powierzchowność jest nam – artystom – niezbędna w tym górnolotnym zazwyczaj postrzeganiu własnej twórczości. Za każdym razem, kiedy zaczynasz obrastać w pawie piórka, przychodzi zwykły koleżka w szeleściakach i mówi jedno słowo, które sprowadza cię do parteru albo otwiera ci głowę i mówisz: kurwa, rzeczywiście. Moja babcia powiedziała mi kiedyś, że nawet najgorszy bej na ulicy wie coś, czego ty nie wiesz i do dziś jest to dla mnie bardzo ważna lekcja. To może być naprawdę tylko ta jedna rzecz, która wynika z jego doświadczeń – czegoś, czego ty nigdy nie przeżyłeś – a dla ciebie może ona stać się źródłem zmiany czy też inspiracji, motorem napędowym do działań albo impulsem do przemyśleń. Jestem więc bardzo czujny, żeby nie stracić kontaktu z tym prawdziwym, rzeczywistym światem.
Będąc artystą, dosyć łatwo jednak stracić tę łączność.
WŁODI: Ja nigdy nie osiągnąłem takiego wymiernego supersukcesu w rapie i nie jestem milionerem, który kupił sobie dom na odludziu i zamknął się w swoim prywatnym studiu, w pięknym, odrealnionym świecie. I choć ma to swoje plusy i minusy, to w moim życiu panuje równowaga. Wiodę spokojny, stabilny żywot, ale też cały czas muszę się konfrontować z tymi najzwyklejszymi, codziennymi problemami – dotyka mnie czasem jakiś niedostatek i nieustannie załatwiam jakieś sprawy, zmagam się z przyziemną, szarą rzeczywistością, z którą wielu moich kolegów już się zmagać nie musi,
bo osiągnęło nieporównywalnie większy sukces i są już gdzieś indziej. Moja muzyka natomiast wciąż jest odzwierciedlenie mojej sytuacji życiowej, która nigdy się diametralnie nie zmieniła.
I dzięki temu masz tę „życiową surowiznę” na wyciągnięcie ręki, bo wielu raperów żyje w złotych klatkach własnych sukcesów.
WŁODI: Tak może być, bo kiedy osiągasz sukces i twoje życie składa się już tylko z tras koncertowych, sesji nagraniowych i wywiadów, to automatycznie odsuwasz się od wielu życiowych tematów. Kiedy spotykasz się już tylko z ludźmi, którzy nieustannie ci słodzą, a jak wychodzisz z Żabki, to jakiś gość rzuca ci się na szyję, bo widział cię
w teledysku, to może wypaczyć twoje postrzeganie rzeczywistości. Zawsze wtedy możesz jednak zadać sobie pytanie – może chcesz iść na kasę do Lidla na dwa tygodnie? Bo kiedy sobie tam posiedzisz, to na pewno popchniesz swoje życie artysty i te 20 milionów na twoim koncie zyska zupełnie inną wartość, ale to na pewno nie będzie łatwe. I ja nie mam pojęcia, jak zachowałbym się w takiej sytuacji, bo jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego przypływu gotówki i sukcesu, który może odwrócić twoje życie o 180 stopni. Wydaje mi się jednak, że jest to podobnie trudne, jak to, kiedy nie masz nic. Szczególnie w Polsce, gdzie zwykle sukces się piętnuje i wraz z nim przychodzi mnóstwo żółci i zazdrości.
Myślisz, że gdziekolwiek na świecie jest inaczej?
WŁODI: Nie mam pojęcia, ale jak patrzę na rap, to wydaje mi się, że w Stanach jest jednak inaczej – tam jest kult sukcesu i tamtejsi raperzy często dopiero po tym, jak go osiągną, zaczynają mieć o czym rapować. Nawijają o swoich nowych kajdanach, furach i butach, ale jednocześnie robią to nadal z tym ulicznym sznytem i jest to porywające. Bo braggowy, przechwałkowy rap trzeba czytać jak wrestling – to są markowane ciosy i uderzenia, markowane trupy i przemyty, markowane wszystko, ale jednocześnie jest to zrobione w tak fajny sposób, że chce się to oglądać i w tej całej nieprawdziwości oni są jak najbardziej autentyczni.
Wydaje mi się, że w ogromnym stopniu wiąże się to z pewnością siebie, z tym, że większość amerykańskich raperów albo wysysa ją z mlekiem matki albo zdobywa podczas dorastania w getcie, a wielu naszych rodzimych raperów tylko ją markuje, nieustannie gadając o tym, jacy to oni nie są pewni.
WŁODI: Bo też zwykle taka przesadna, nieustannie podkreślana pewność siebie wiąże się z tym, że ktoś, kto tak robi zupełnie taki nie jest. Jak mówi stare porzekadło – krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje. Tak działa psychologia – zazwyczaj budujemy sobie jakąś fasadę, za którą skrywamy nasze lęki czy obawy, i ja też to pewnie w jakiś sposób robię. Mój nałóg palenia jointów też ma na pewno jakąś przyczynę i gdyby by go rozebrać na części pierwsze, to nie jest tylko kwestia tego, że po prostu lubię ten zapach, smak i całą otoczkę.
Skoro wspomniałeś o trawce – przyznam się, że dzielę z tobą ten nałóg, a w pewnym stopniu to właśnie ty za niego odpowiadasz, bo jak byłem szczeniakiem, to powiedziałeś mi, że marihuana nie przeszkadza w niczym, a ja głupi uwierzyłem.
WŁODI: U mnie taką osobą jest B-Real. Bo kiedy byłem małolatem, to jak zapaliłem zioło raz na kilka dni, to było dla mnie wydarzenie – dwa dni przeżywałem, że paliłem, i z kolegami wspominaliśmy to, jak byśmy byli na jakiejś zajebistej imprezie. A później posłuchałem Cypress Hill i… nie mogłem uwierzyć, że ci goście cały czas chodzą zjarani, codziennie palą sobie od rana do wieczora; nożeż kurwa, to jest życie, jakiego ja chcę, chcę być polskim B-Realem!
W taki szczeniacki sposób sobie to wymyśliłem, a później już się tego trzymałem. I choć nie do końca było to zawsze uzasadnione i dla mnie dobre, to… chuj, trzymam się tego i koniec, nie będę z tym walczył. I nie będę tu gloryfikował marihuany, ale to jest moja używka – jest ona w moim życiu bardzo ważna i nic mnie nie interesuje to, czy się to komuś podoba, czy nie.
Ale zgodzisz się ze mną, że twierdzenie, iż marihuana nie przeszkadza w niczym, jest nieco przesadzone.
WŁODI: Nie ma na tym świecie rzeczy, które nie mają skutków ubocznych – czy to będą rośliny, substancje, leki, czy używki – wszystko ma swoje jasne i ciemne strony. Ja na przykład nie lubię alkoholu i całej jego otoczki, mam wręcz alkoholowstręt – nieważne, czy to będzie piwo, wino, czy wódka, to dla mnie wszystko jest destylarnia – zjebane pH w buzi i rozgardiasz w głowie. Ale że większość moich ludzi pije, to nie wyobrażam sobie, żebym teraz stał się jakimś piewcą antyalkoholowym, bo znajdujemy w tych różnych środkach właściwie to samo – jakąś formę satysfakcji – sprawdzamy sobie różne rodzaje, smaki i zapachy. A że ze wszystkim można przesadzić, to chyba nikomu nie muszę tłumaczyć. Jedz codziennie 10 kilo ziemniaków i… dziękuję, do widzenia; będziesz chory, nawet jeśli to będzie w pełni ekologiczny ziemniak wyhodowany w najlepszych możliwych warunkach.
Wróćmy jeszcze na moment do tych ulic i zamieszkujących je zwyczajnych ludzi. Z nich właśnie rap czerpie moim zdaniem jedną ze swoich największych wartości – to, że w odróżnieniu od innych gałęzi sztuki jest w nim naprawdę niewiele pogardy. Czegoś, czym polska literatura, teatr czy film w ogromnym stopniu się żywią.
1988: Bo też spora część ludzi, którzy nieustannie mówią o wrażliwości i tolerancji, w ogóle nie zauważa tego, jak sami są pogardliwi. Najlepiej to widać zawsze przy okazji wyborów – że na PiS to głosują chamy i wieśniaki, jadą po tych ludziach, robiąc dokładnie to samo, co im nieustannie zarzucają. I ta hipokryzja jest bardzo dojmująca.
WŁODI: Rap natomiast wywodzi się zazwyczaj z klas – nikomu niczego nie ujmując – niższych. Charakterystyką tej muzyki jest to, że mogą ją tworzyć ludzie niewykształceni, a jednocześnie jak już dłużej ją robią, nabierają pewnej ogłady i świadomości, stają się artystami. Dobierają coraz to bardziej wyszukane słowa, żeby lepiej się wyrazić, sięgają po literackie metafory czy porównania, a jednocześnie wciąż pozostają jedną nogą w tym codziennym, szarym życiu. Stają się poniekąd poetami, ale jednocześnie wciąż są ordinary people. U mnie to musi nieustannie korelować – gdyby ta szala przeważyła się w którymś momencie na tę bardziej artystyczną stronę, to… chyba bym przestał robić rap. Może bym wtedy spróbował się jakoś dokształcić muzycznie i zajął się jakąś inną formą muzyki, w której nie musiałbym operować słowem. Bo słowo jest moim zdaniem zobowiązujące. Dużo bardziej zobowiązujące niż muzyka, która jest formą otwartą i możesz ją interpretować na nieporównywalnie więcej sposobów niż tekst.
Ciekawy w tym kontekście jest stosunek innych gałęzi sztuki do rapu – przez lata wrogi, nieufny i protekcjonalny, a dziś coraz częściej otwarty na współpracę i dalej protekcjonalny.
1988: To się zmieniło dosłownie kilka lat temu, kiedy nagle rap stał się dla środowisk artystycznych bardzo atrakcyjny. Ja przez lata siedziałem w tak zwanym niezalu i kiedy w pewnym momencie zacząłem wracać do moich korzeni – czyli właśnie hip-hopu – to bardzo często spotykałem się ze strony tego środowiska z zupełnym niezrozumieniem czy wręcz pogardą. Często słyszałem pytania: niby co to, kurwa, jest? Ludzie się odwracali, bo coś im nie pasowało, a minęło ledwie kilka lat i ci galeryjni artyści coraz bardziej zaczęli się interesować ulicą, a rap powoli przesiąkał do awangardy. Ale zwykle też to było w ich rękach tylko kolejne narzędzie; nie wynikało z ich wrażliwości, tylko podchodzili do tego jak do obiektu socjologicznego. Ja nigdy nie potrafiłem tego zaakceptować, a jednocześnie to właśnie zarzucano nam, kiedy z Robertem założyliśmy Syny. Ludzie mówili i pisali, że jesteśmy galeryjnym zespołem, a ja się wkurwiałem, bo od 13. roku życia katowałem rap i chodziłem w beggach. To jest mój rdzeń i naprawdę nie wiem, gdzie w tych moich bitach jest galeria!
WŁODI: U Przemka to wychodzi bardzo naturalnie; bo wydaje mi się, że mnie jako MC dosyć łatwo jest wyczuć, kiedy bit jest wykalkulowany. Kiedy producent pyta cię, czego potrzebujesz – podaje referencje i zna mniej więcej obowiązujący kanon, w który potrafi się wpasować – ale nie dodaje do tego nic od siebie, wtedy to jest podparte tylko i wyłącznie analizą. A tu… po prostu jest, wynika z czystej zajawki, a że to była zawsze moja
naczelna moc napędowa, to jak trafiasz na kogoś, kto też tak ma, to po prostu trzeba działać.
rozmawiał: FILIP KALINOWSKI, foto: FILIP SKROŃC
31 komentarzy