Taconafide “Soma 0,5 mg” – recenzja

Wreszcie! W końcu, po ponad 20 latach istnienia polskiej sceny rapowej dorobiliśmy się projektu, który popowy potencjał hiphopowej formy potrafi wykorzystać w sposób chwytliwy i nośny, a jednocześnie oddolny i… szczery. Nie jest rażącym swoją sztucznością tworem fonograficznym pokroju Funky Filona czy Yaro, nie jest siermiężnym, biesiadnym bękartem małomiasteczkowych tancbud jak 18L czy późny Mezo i nie jest też – co sugeruje gros recenzentów – „wyrachowanym skokiem na kieszenie gimnazjalistów”.

Jako argument za takim właśnie, niecnym planem obu zaangażowanych służą bowiem zwykle dwa fakty – Que i Taco do siebie nie pasują i „rapują o niczym”, odmieniając przez przypadki kolejne drogie marki, znane nazwiska i inne popkulturowe linki. I o ile pierwsza z owych przesłanek jest całkowicie z dupy, bo właśnie kontrasty stanowią paliwo napędowe dla muzyki rozrywkowej od czasów ukonstytuowania się sceny niezależnej, to druga przypomina mi lata, w których Tede zbierał baty za to, że nawijał o tym, że zarabia na rapie pieniądze.

O czym zatem mieliby nawijać goście zamknięci w złotej klatce swojego sukcesu? O tym, jak się bawią w klubach? Nie, bo do nich nie chodzą, bojąc się naruszenia swojej przestrzeni osobistej. O tym, co widzą na ulicach? Nie, bo po nich nie chodzą z tegoż samego powodu. O tym, kogo spotykają na swojej drodze? Nie, bo spotykają jedynie zakontraktowanych i życzeniowych współpracowników. Rymują więc o tym, co obserwują w necie, o tym, na co zamieniają owoce swojego triumfu i o tym, że smak tych plonów bywa czasem gorzki.

W klasycznej powieści Aldousa Huxley’a „Nowy wspaniały świat”, soma była swoistą hybrydą ecstasy z prozakiem – pomagającą przeżyć w totalitarnym reżimie pigułką szczęścia, która posiadała „wszystkie zalety chrześcijaństwa i alkoholu, natomiast żadnych z ich wad”. I jest to bardzo celny, autorefleksyjny tytuł dla płyty nagranej przez dwóch gigantów rodzimego rapu AD 2018. Żyjąc w niepozbawionej pęknięć, skazującej na samotność bańce mydlanej własnego powodzenia, Fifi i Kuba opisują obraz widziany z jej wnętrza. A, że zdarzają im się przy tym wersy żenujące, to już… przypadłość właściwie każdej popowej płyty. Ale zdarzają się również wersy niesamowicie celne, buńczuczne i przesycone prawdziwymi emocjami. Wszystkie natomiast wgryzają się w pamięć jak najgorsze popowe ear-wormy. A, że wycyzelowane, równie melodyjne jak minimalistyczne bity czołówki rodzimego newschoolu i bodajże najlepsze technicznie wersy Taco – a także nigdy nie schodzące poniżej pewnego poziomu wejścia Quebo – wolę sobie (na nieświadomce) nucić pod nosem dużo bardziej niż rzygliwe „Ile dałbym by zapomnieć”, to bardzo się cieszę z nadejścia Taconafidemanii. Choć śledzę ją sobie z boku, nie spod sceny wyprzedanego Torwaru.

Dodaj komentarz

-->