Streaming, VR i artystyczne kino polskie, czyli filmowe trendy na rok 2018

źródło: Wikimedia

Rok 2018 nie przyniesie rewolucji w filmie. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas więcej siedzenia. Przed telewizorem czy laptopem, a nie w sali kinowej. I częściej będziemy się potykać, drepcząc w goglach VR. A w kinie polskim rządzić mogą artyści.

___________________________________

VR A KINO

Virtual reality wielu osobom wciąż kojarzy się z takimi emocjonującymi rozrywkami jak rundka zacinającym się, rozpikselowanym rollercoasterem czy grami z wyskakującymi zza pleców zombiakami, którymi można straszyć babcię. Rok 2018 zapowiada się jednak jako przełomowy nie tylko w rozwoju tej technologii, ale i w wykorzystaniu jej potencjału w kinie. W listopadzie jedna z największych sieci multipleksów w Stanach AMC Entertainment ogłosiła, że będzie konsekwentnie wprowadzać VR do swoich kin.

Na rozwój stawia również IMAX, która ma już pięć centrów wirtualnej rzeczywistości na całym świecie. W ostatnich miesiącach na fali zainteresowania możliwościami technologii pojawiło się wiele około-filmowych aplikacji VR, które towarzyszyły premierom amerykańskich hitów. W superbohaterskim „Justice League” można przez chwilę wcielić się w Batmana, w grudniu fani przywdzieją kostium Aquamana, z kolei na widzów „Morderstwa w Orient Expressie” Kennetha Branagha czeka do zwiedzenia słynny pociąg. Twórcy „The Walking Dead” uczcili zaś początek ósmego sezonu wydaniem specjalnej aplikacji-filmu, dzięki której można wejść w buty bohaterów serialu. Z kolei thriller „Speed Kills” niedługo zaoferuje fanom jedno z najdłuższych doświadczeń VR – ma to być 8-odcinkowa, prawie godzinna aplikacja, która pozwoli stanąć twarzą w twarz z Johnem Travoltą i handlarzami narkotyków pojawiającymi się w filmie.

Ale VR to nie tylko marketingowe, nakręcające zainteresowanie klasycznym kinem dodatki, o których po kilku minutach się zapomina. Chcą to udowodnić hollywoodzcy giganci ze Stevenem Spielbergiem i Gore’em Verbinskim na czele. Słynni reżyserzy powołali bowiem inicjatywę Dreamscape Immersive – nowatorski system, dzięki któremu wirtualne światy mają być bardziej złożone, interaktywne i otwarte na współpracę wielu użytkowników w tym samym czasie. Technologia ta ma zapewnić zupełnie nowe możliwości, doświadczenie zacierające granicę pomiędzy środowiskiem fizycznym a wirtualnym i oparte na złożonych liniach fabularnych, utrzymanych w konwencji np. popularnych filmów.

Na potencjał VR, która według wielu krytyków stanie się wkrótce osobnym medium, zwracają też uwagę organizatorzy najważniejszych festiwali filmowych i twórcy kina autorskiego. W maju w Cannes premierę miał projekt „Carne y arena” Alejandra Gonzáleza Iñárritu. W sali wypełnionej piaskiem po założeniu gogli widzowie-uczestnicy przenosili się na meksykańskie pogranicze, by doświadczyć emocji, jakie towarzyszą imigrantom podczas nielegalnych prób wkroczenia na teren USA. Za ten „wirtualny, zaangażowany dokument” reżyser „Amores perros” i „Birdmana” wkrótce otrzyma trzeciego w karierze, specjalnego Oscara, a w kuluarach już się mówi o stworzeniu całej osobnej kategorii.

VR nie zabrakło też na festiwalu w Wenecji. W istniejącej od tego roku sekcji można było zobaczyć m.in. projekt wielbicielki multimediów Laurie Anderson i artysty wizualnego Hsin-Chiena Huanga. To wirtualny katalog twórczości i muzeum, w którym w jednej z sal piosenki śpiewane przez widzów zamieniały się na żywo w rzeźby, widziane przez innych zwiedzających. VR doceniła również Kathryn Bigelow. W „The Protectors” weteranka kina amerykańskiego zabiera widzów na wyprawę u boku strażników walczących z kłusownikami słoni w Kongu. Nowa technologia wpłynie także na nasze oczekiwania wobec telewizji. Stacja Discovery we współpracy z Google przygotowuje właśnie 38-odcinkowy „serial-doświadczenie”, dzięki któremu będzie można się przenieść do najodleglejszych zakątków świata, by przejść się w slipkach po Antarktydzie czy poznać zagrożone gatunki i zwyczaje różnych plemion.

VR to zarazem wyzwanie dla reżyserów na poziomie samego rzemiosła. W wirtualnej rzeczywistości nie można przecież stosować klasycznego kadrowania czy montażu. Ponadto, tak jak w przypadku filmów 3D, widzowie po dłuższych sesjach często skarżą się na ból oczu i dezorientację. To stawia pod znakiem zapytania możliwość tworzenia długich, narracyjnych opowieści rodem z „Gwiezdnych wojen” czy „Indiany Jonesa”, w których można by się zanurzyć na półtorej godziny tak jak w klasycznej produkcji kinowej. Jedno może się jednak zmienić na lepsze. W wirtualnym kinie, w którym „usiądziemy” na fotelu wśród „publiczności” przed wirtualnym ekranem, nikt nas nie doprowadzi do furii głośnym żuciem popcornu. To nie science fiction. W grudniu Paramount Pictures otworzyło pierwszą salę kinową dla właścicieli gogli VR.

KINO POLSKIE A OBCY ELEMENT

Dawno już minęły czasy, gdy deklaracja „na polskie filmy nie chodzę” była uznawana za głos rozsądku. Obecnie świadczy to głównie o ignorancji. Nad Wisłą dzieje się dużo, nie mniej niż w krajach ościennych, i wcale już nie musimy zazdrościć Czechom udanych komediodramatów o współczesności. Rok w rok pojawia się sporo nowych nazwisk, które potrafią zaskakiwać formalną odwagą i umiejętnością bawienia się mainstreamowymi konwencjami.

Co ciekawe, najwięcej kreatywnego zamieszania wywołują twórcy spoza stricte filmowego środowiska. Łukasz Ronduda, którego ciekawe wizualnie „Serce miłości” dopiero co weszło do kin, jest przede wszystkim historykiem sztuki i kuratorem. Z kolei Norman Leto, reżyser świetnego, choć tworzonego w bólach „Photonu” (nominacja do Nocnych Marek), zaczynał od pokazywanych w galeriach wideo-artów. Ten przekraczający granice gatunków dokument-esej jest najlepszym dowodem, że w Polsce można tworzyć kino awangardowe, którego widzowie nie ignorują. W przechodzeniu ludzi sztuki na filmową stronę mocy duże zasługi z pewnością ma nagroda ufundowana przez PISF i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Dzięki wygranej mogli zadebiutować m.in. wspomniany Ronduda („Performer” z Oskarem Dawickim) czy Zbigniew Libera (mniej udany „Walser”).

W 2018 r. możemy się spodziewać filmów dwóch późniejszych laureatek. Ceniona artystka, Agnieszka Polska, inspirując się twórczością kultowego niemieckiego reżysera Rainera Wernera Fassbindera, w „Hura. Wciąż żyjemy” ma zamiar opowiedzieć o życiu w lewicowej wspólnocie i kulcie artysty. Jeszcze ciekawej zapowiada się projekt Julii Zborowskiej, biografia fikcyjnej superbohaterki inspirowana dziennikami artystek Tracey Emin i Cindy Sherman. Już w marcu premierę będzie zaś miała głośna „Wieża. Jasny dzień”, debiut absolwentki poznańskiej ASP Jagody Szelc, thriller i arthouse jednocześnie, kino wizyjne, które dowodzi, że surrealizm w kinie wciąż ma rację bytu. Nad nowymi tytułami pracuje też dramaturg (i elektryk) Robert Bolesto. W roku 2018 scenarzysta „Ostatniej rodziny” i „Córek dancingu” ma przystąpić z Agnieszką Smoczyńską do realizacji opery filmowej na podstawie płyty Davida Bowie – projekt uzyskał już wsparcie Sundance Institute. Warto też przyswoić w kontekście kina nazwisko Michała Borczucha. Reżyser teatralny („Wszystko o mojej matce”, najnowsza „Moja walka”) zadebiutuje na wielkim ekranie „Waranami z Komodo”, przeniesioną w polskie realia wariacją na temat biblijnej opowieści o Abrahamie. Absolwenci filmówki pewnie czują oddech artystycznej konkurencji na karku.

STREAMING KONTRA KINO

Podczas tegorocznego festiwalu w Cannes wybuchł komentowany na całym świecie skandal, gdy Netflix zapowiedział, że pokazywane w konkursie filmy wyprodukowane przez streamingowego potentata nie trafią do dystrybucji kinowej. Przewodniczący jury Pedro Almodóvar, zaskakująco konserwatywnie jak na siebie, stwierdził wówczas, że tytuły te nie są w pełni kinem i nie powinny znaleźć się na festiwalu. „Okja” Bonga Joon-ho i „Opowieści o rodzinie Meyerowitz” Noaha Baumbacha – bo tych filmów dotyczył spór – w końcu zostały wprowadzone do kin w Stanach, ale w większości krajów można je było obejrzeć jedynie na Netfliksie.

Podobnie było z „Mudbound” Dee Rees. I takich przypadków, wraz z rozwojem technologii telewizyjnej i portali internetowych, będzie tylko więcej. Coraz głośniejszy staje się konflikt producentów i twórców filmu „Irishman”, nowego dzieła Martina Scorsese. Reżyser podobno zabiega o to, by jego bardzo drogi dramat gangsterski z Alem Pacino i Robertem De Niro dotarł na duży ekran. Choć na dwa tygodnie, bo tylko wtedy mógłby się ubiegać o nominacje Akademii Filmowej. Gigant streamingu wciąż nie ogłosił decyzji, ale argument oscarowy może przesądzić sprawę. Ale coraz większa rola portali filmowych i zaangażowanie w produkcję mają też swoje dobre strony. Dzięki nim powstają bardziej ryzykowne projekty (kto by się porwał na kinową wersję „Opowieści podręcznej”), a twórcy i aktorzy mogą rozwinąć skrzydła. Dopiero na małym ekranie serią komediowych miniatur („Easy”) swój talent w pełni objawił Joe Swanberg.

W 2018 r. w serialach zobaczymy takie nazwiska jak Meryl Streep („The Nix”, ekranizacja wydanej również w Polsce powieści „Niksy”), Sean Penn („The First” o pierwszej misji na Marsa) czy Natalie Portman („We Are All Completely Beside Ourselves”). Aktorzy, którzy występ w serialu jeszcze kilka lat temu uznaliby za degradację. I tylko Quentin Tarantino zarzeka się, że nie wie, jak włączyć Netfliksa. 

4 komentarze

Dodaj komentarz

-->