Soundtrack do filmu, którego nie ma

#SébastienTellier
#Confection
Record Makers
A!A!A!A!

Tę historyjkę można by właściwie zacząć i skończyć jednym zdaniem: „Sébastien Tellier reprezentował Francję na Eurowizji, a występ ten otworzył mu drzwi do kariery w ojczyźnie i krajach ościennych, co inteligentny Sébastien sprytnie wykorzystał”. Wyobrażacie sobie taki numer w Polsce? Brodaty, lekko łysiejący #facet, robiąc sobie ze wszystkich jaja, w jednym rozdaniu zdobywa hajs i fejm? To chyba dowód na to, że prawdziwy, utalentowany wariat zawsze wygra ze sztucznymi cyckami z telewizyjnego show, a naszemu show-biznesowi bliżej na Marsa niż na Zachód. #Tellier to mistrz konwencji i konceptu. Jego dotychczasowe projekty budowane były niczym epickie albumy z lat 70. Polityce, seksowi i Bogu poświęcił kolejne części swojej słynnej trylogii, na której, cytując klasykę nie tylko francuskiej piosenki, rozłożył na czynniki pierwsze muzykę rozrywkową lat 70. i 80.

Teraz uderzył jeszcze sprawniej i bardziej perfidnie, bo sławę wykorzystał do wypromowania dzieła, które w normalnych warunkach nie miałoby chyba komercyjnej racji bytu. „Confection”, w przeciwieństwie do wspomnianej trylogii, nie jest bowiem zbiorem piosenek, lecz raczej soundtrackiem do nieistniejącego filmu, wynurzającego się z oparów nowej fali. Jest tu masa niby tandetnego romantyzmu, przy pierwszym przesłuchaniu kojarzącego się ze starymi żabojadzkimi przebojami z filmów o miłości. Nie zapominajmy jednak, że Gainsbourg i inni wyciągali przeboje nie z banku piosenek, tylko tkali je z jazzowej tradycji. I tak samo kilkadziesiąt lat później robi Sébastien. Pośród swoich zgrabnych melodii zaszczepił bowiem maleńkie arcydzieła, które może nie rozbujają parkietów tak jak kultowe „Cochon Ville”, ale z pewnością jeszcze uatrakcyjniają wizerunek tego szalonego Francuza. Tylko pozazdrościć takich artystów!

Dodaj komentarz

-->