Roots Manuva – żonglowanie ogniem

Roots Manuva
„Bleeds”

W otwierającym najnowszą płytę Rodneya Smitha utworze padają dwa wersy, które mówią wiele nie tylko o samym Roots Manuvie, ale o przeważającej większości najlepszych MCs w historii rapu. „Hard bars from the hard ass bastards, It’s not me but I know a few bastards”, nawija Angol, któremu już drugi album zapewnił miejsce w światowej pierwszej lidze. Bo czy na warsztat weźmiemy Nasa, Ice Cube’a czy Notoriousa B.I.G., żaden z nich nie był nigdy prawdziwym gangsterem – czystej wody skurwysynem, który kobietom w ciąży sprzedaje crack, stręczy swoją żonę, a kumplowi jest gotowy wbić nóż w plecy za kilka srebrników. Wszyscy oni znali jednak takich typów i potrafili mówić w ich imieniu. Kto wie, może gdyby nie ich bystrość, wrażliwość i łut szczęścia, też nie wywinęliby się losowi, jaki dla swoich mieszkańców szykują dzielnice, na których dorastali. Owa wrażliwość pozwala mi przypuszczać, że nawet gdyby nie chwycili oni w pewnym momencie za mikrofon, to narzędziem ich pracy i tak nie stałaby się waga ani pistolet. To ta wrażliwość zmusiła Nasa do napisania „One Love”, w Ice Cube’a na „Predatorze” tchnęła głos płonącego rasizmem Los Angeles, a Biggiego dręczyła myślami o zbliżającej się wielkimi krokami śmierci. To ona też sączy się z ran Rodneya Smitha, każe mu rozdrapywać kwestie angielskich problemów społecznych, krwawi bolączkami londyńskich osiedli komunalnych.

Brytyjski rap – podobnie zresztą jak młode, gniewne kino z Wysp – zawsze tętnił emocjami, a uczucia te, zwykle skrajne, acz zimne, targały bohaterami w ciasnych klitkach ich mieszkań, na pobazgranych klatkach schodowych i pośród wybetonowanych podwórek na podmiejskich blokowiskach. Takie były wszystkie płyty Task Force, taki był pierwszy krążek Jehsta i taki też był debiut Rodneya Smitha. Od czasu premiery „Brand New Second Hand” w 1999 r. Roots Manuva – zgodnie z tytułem swojego drugiego singla – żongluje każdą rzeczą, która tylko wpadnie mu w rękę. Stoi sobie spokojnie w nienagannie skrojonym garniturze, podczas gdy wokół niego latają gatunki, trendy, brzmienia, nurty u – przede wszystkim – słowa, do których podejście ma – jak sam to ostatnio określił – takie jak Mark Rothko do palety. Czasami robi to w sposób bardziej imponujący, czasem bardziej stonowany, czasem chce rozbawić publikę, a czasami zmusić do zastanowienia. Dawno już jednak nie był w takiej formie jak na „Bleeds”.

Dziesięć utworów, za których produkcje odpowiadają takie postaci jak Adrian Sherwood, Four Tet i Switch, a także dopiero rozpoczynający swoją karierę młody Brytyjczyk Fred, to najlepsze, co Rodney nagrał od czasu „Run Come Save Me”.

Pobrzmiewający dubem, klasyką i całą paletą elektronicznych gatunków, a jednocześnie spójny i konsekwentny. Na pozór mocno abstrakcyjny i osuwający się niekiedy w myślowy chaos, a w rzeczywistości misternie poukładany, wielogłosowy i swoim intelektualnym ciężarem mogący spokojnie obdzielić całą półkę hiphopowych płyt w Empiku czy innym HMV. Roots Manuva po kilku latach bujania się do połamanych, pojamajskich riddimów wrócił bowiem w rejony, w których bas jest nośnikiem znaczeń, a nie celem samym w sobie. Do miejsc, w których nawet osiedlowa skurywysyneria, bujając się do bitu, usłyszy kilka gorzkich słów o losie, który wybrała. Albo który wybrał ich.

Dodaj komentarz

-->