Reflektorem w mrok

Niesamowite, jaką równą formę utrzymuje #ArcadeFire. Wszystkie trzy nagrane dotychczas płyty prezentowały świetny poziom (choć kolejne dwie pierwszej nie dorównały) i jednocześnie były świadectwem ciągłych poszukiwań i rozwoju grupy. Nie inaczej jest w przypadku „Reflectora”.

#WinButler i ferajna w poszukiwaniu inspiracji udali się tym razem na Haiti, do produkcji zatrudnili Jamesa Murphy’ego (chyba nie trzeba przedstawiać?) i nagrali, cóż, najlepszą płytę w karierze. Trzynaście kompozycji wypełniających dwa kompakty, opartych na micie o Orfeuszu i Eurydyce to fascynująca podróż przez kilkanaście muzycznych krain (z uwzględnieniem haitańskiej rara), bez zatracenia tego charakterystycznego dla Kanadyjczyków sznytu, który pozwolił im podbić nie tylko niezależne listy przebojów. Prym wiedzie tłuściutki, mięsisty bas (#We Exist, #HereComesTheNightTime), długie klawiszowe pasaże i całe mnóstwo intrygujących, nieoczywistych dźwięków w tle, które dzięki znakomitej robocie Murphy’ego urzekają i wciągają w sam środek opowieści. Jest tu miejsce i na coś w rodzaju dwunastotaktowego bluesa czy psychodelii ze szkoły #FlamingLips, są fragmenty nagrane od tyłu, jest wreszcie zaraźliwa, ale nienachalna przebojowość, do której przez lata przyzwyczaiło nas Arcade Fire. #HereComeTheNightTime, czy „It’s Never Over (Hey Orpheus)” to pewne hiciory, a finałowe śliczne, delikatne „Supersymmetry” wyciska łzy i każde ponownie nacisnąć play. Album roku? Na pewno na podium. Czekamy na #Reflektour.

Arcade Fire

„Reflector”

#Universal Music Polska

Dodaj komentarz

-->