Małgorzata Halber: Klub nieudaczników

Częściej mnie boli, niż nie boli, taką mam konstrukcję. W dodatku życie ostatnio dojebało mi naprawdę z dwururki i wylądowałam w sanatorium dla nerwowo chorych. Prywatny ośrodek, zieleń, trzy razy w tygodniu spotkanie z psychoterapeutą, psychoedukacja, zajęcia ruchowe. Jednym z powodów, dla których zdecydowałam się na ten krok, była ciekawość. Kogo spotkam w tym magicznym miejscu, opisanym w folderze jak „Czarodziejska góra” dla neurotyków.

Mój turnus się kończy i im bliżej końca, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w życiu społecznym w Polsce w XXI wieku istnieje wielka luka. Luka podziemnych kręgów dla ludzi, którzy mogą mówić o emocjach, do których normalnie przyznawać się nie można. Jestem weteranką psychoterapii, pierwszą przeszłam w wieku 16 lat, potem następną, kiedy przez dwa lata cierpiałam na ortoreksję (to zaburzenie odżywiania polegające na uzależnieniu od diety), następnie terapię uzależnień i terapię dla par. I dwie grupy samopomocowe. Ale prawdziwym poligonem jest coś, czego nazwa budzi dreszcz emocji obrzydzenia i lęku: mityngi. Tam siedzą prawdziwi mocarze mówienia o emocjach. Tam jest dopiero obnażanie się ze wszystkiego, co nas uwiera i drapie na co dzień, kiedy kroczymy przez odmęty dnia codziennego, przekonani, że musimy jakoś postępować, że jakoś być powinno oraz że nie wolno mówić o zazdrości o sukcesy innych. „Jesteśmy wybrańcami”, mówię na papierosie do swoich borykających się z depresją współtowarzyszy niedoli w prywatnym ośrodku. Tak uważam. Jest kasta ludzi nadwrażliwych, ludzi ukwiałów, którzy odbierają każdy, najmniejszy ruch w emocjach dookoła. Ale może nie ma wcale żadnej kasty, skoro według WHO depresja jest obecnie drugą pod względem popularności chorobą cywilizacyjną.

Jesteśmy nieustannie poddawani stresowi, nasz poziom kortyzolu w pewnym momencie przestaje spadać, zatrzymuje się, a wraz z nim blokowane są neuroprzekaźniki odpowiedzialne za dobre samopoczucie. Dotyka nas anhedonia. Nie czujemy radości. Nie bardzo wiemy, po co wstawać z łóżka. I co najgorsze, cały czas wydaje nam się, że przesadzamy. „Ten problem jest w tobie”, powiedział mi psychiatra, kiedy szurałam po korytarzu kliniki niczym Jack Nicholson po elektrowstrząsach w „Locie nad kukułczym gniazdem”.

Najbardziej ekscentryczną osobą, jaką poznałam w sanatorium, jest pan Stanisław (imię zmienione), lat 62. Nagle przestał chcieć żyć, mimo że ma wspaniałą posiadłość w Aninie i przez całe życie dokonywał szalonych decyzji, takich jak przeprowadzka do Korei na kilka lat, bo to dobre miejsce do prowadzenia interesów, ćwiczył jogę i przemycał elektronikę. I nagle coś w panu Stanisławie się zepsuło. Próbuje dojść do tego, co to jest, ale to nie bardzo pomaga, ponieważ wiedza teoretyczna nie powoduje, że jego nagłe ataki lęku znikają. A pan Stanisław ma napady, które nie pozwalają mu w spokoju przeczekać dziesięciu minut. Dopiero kiedy czymś się zajmuje, to mija. Znam to.

Znam też to, że wiem, że powinnam na przykład zrobić sobie herbatę, żeby poczuć się lepiej, albo wyjść na zewnątrz, ale nie jestem jednocześnie w stanie tego zrobić, mimo że gdyby dotyczyło to innej osoby, gdybym tę herbatę miała zrobić dla kogoś innego, to zerwałabym się w sekundę. Znam jeszcze taką rzecz jak kompletne poczucie nieadekwatności: ludzie postrzegają mnie w jakiś sposób, a ja czuję w środku, że jestem kompletnie bezwartościowa, nic nie umiem, a każdy dzień to dla mnie biała kartka do przeżycia, tak jakbym budziła się jako nic niepotrafiące pisklę i dopiero w ciągu dnia, w trakcie wykonywania zadań doznaję zdumienia, „o ja pierdolę, ja to jednak umiem”, i tak z godziny na godzinę. Oczywiście wtedy kiedy mam coś do zrobienia, bo jeśli nie, to śpię, leżę w łóżku i oglądam filmy na Netfliksie.

Pan Stanisław powiedział na naszych grupowych zajęciach coś, co prześladuje mnie od momentu, kiedy zaczęłam rysować Bohatera, wesoły komiks o rzeczach, które wszyscy czują, ale wstydzą się do tego przyznać. Że trzeba powołać jakąś sieć klubów. Sieć klubów, w których będzie można rozmawiać szczerze o emocjach. Nie każdy jest alkoholikiem albo narkomanem, żeby iść na mityng, jedyne miejsce, gdzie możesz powiedzieć, że czujesz się chujowo, i ktoś jeszcze ci za to dziękuje. Moje marzenie jest takie, żeby w piwnicach i miejskich pustostanach spotykali się ludzie, żeby móc mówić o swoich emocjach, bo wtedy nagle okazuje się, że nie tylko ty tak się czujesz. Bo gdzie masz się o tym dowiedzieć? W pracy, gdzie wszyscy spełniamy przypisane nam wcześniej funkcje ogarniaczy? Te schowane głęboko emocje, lęk, wstyd, zwątpienie, żal, potrzeba akceptacji, osamotnienie wychodzą dopiero o drugiej w nocy w zakamarkach lokali i w kuchniach pod koniec domówki, wtedy dopiero wygrzebujemy z siebie ten szlam. A gdyby tak to zmienić, gdybyśmy mogli raz w tygodniu chociaż posiedzieć w kilkanaście osób i powiedzieć o tym, ile nas kosztuje niedzwonienie do byłego chłopaka, jak boimy się wracać do pustego mieszkania, jak robimy głupoty z miłości i jak przeraża nas to, że dajemy sobie robić krzywdę? Jakże byłoby wspaniale. Jakże mniej czulibyśmy się wybrakowani, wystraszeni i bezradni.

Foto: Łukasz Saturczak

2 komentarze

Dodaj komentarz

-->