“Duże Złe Wilki” syte i owce całe

U podstaw groteskowych „Dużych złych wilki” leży poważny problem. Film izraelskich reżyserów nie pozwala o nim zapomnieć nawet przez chwilę, chociaż przez większość projekcji zrywamy boki ze śmiechu.

<iframe width=”560″ height=”315″ src=”//www.youtube.com/embed/DtRLjrchoqc” frameborder=”0″ allowfullscreen></iframe>

Tytuł przebojem wdarł się do świadomości kinomanów po tym, jak sam Quentin Tarantino określił go mianem najlepszego filmu 2013 r. Kto jest fanem twórczości reżysera „Django”, tego projekcja na pewno nie zawiedzie. Duet Aharona Keshalesa i Navota Papushado ma jego filmografię w małym palcu, podobnie jak braci Coen, bo wpływ ich twórczości również widać w scenariuszu. Ale „Wilki” to nie naśladownictwo stylu mistrzów, lecz autonomiczny popis talentu. Obraz zaczyna się tragicznym epizodem. Grasujący pedofil informuje policję o miejscu, w którym zostawił ciało zgwałconej dziewczynki. Zboczeniec czyha na kolejną ofiarę, podczas gdy bezsilna policja dwoi i się troi, by wpaść na jego ślad. Keshales i Papushado wprowadzają widza w mroczny świat, w którym zabrakło miejsca dla dobra. Każdego z bohaterów charakteryzują właściwości psychopaty. Mundurowy zachowuje się jak pies spuszczony z kagańca; łamie zasady prawa, których miał być stróżem, rodzic jednej z ofiar bierze sprawiedliwość we własne ręce, tyle że wyznacza ją w myśl zasady „oko za oko”, podejrzany zaś wydaje się bierny wobec upokorzeń i tortur, ale szybko wychodzi na jaw, że i on gra tutaj w pewną niebezpieczną grę. To właśnie ta trójka reprezentuje filmowe uniwersum – groteskowe, ale wciąż odpychające. Bo chociaż twórcom nie brakuje pomysłów na połączenie komedii i dramatu, to nie wyjdziemy z kina z uśmiechem na twarzy. Humor ma tu bowiem zupełnie nowe zastosowanie. Nie bagatelizuje okrucieństwa (realistyczne sceny tortur są go zupełnie pozbawione) ani nie przynosi ukojenia. Raczej krępuje i zmusza do niewygodnych pytań o stan naszego kręgosłupa moralnego.

Dodaj komentarz

-->