Człowiek ze Stali – recenzja

Superman to staruszek. Pierwsze zeszyty graficzne z jego udziałem powstały w końcu jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku, w tzw. złotej erze komiksu. Nic dziwnego zatem, że tej zasłużonej postaci z literą „S” umiejscowioną na czerwonej pelerynie, potrzebne są od czasu kuracje odmładzające i różnej maści zabiegi liftingujące. Jednym z „chirurgów”, którzy mieli zająć się doprowadzeniem Clarka Kenta do formy młodziaka, okazał się gwiazdor Marvela, Brian Michael Bendis.

 

Bendis, który swoją profesjonalną karierę zaczynał w Caliber Comics, powszechnie uważany jest za jednego z najlepszych scenarzystów komiksowych. Nie bez kozery zresztą, bowiem na jego koncie znajdziemy tak znaczące tytuły jak: „Ultimate Spider-Man”, „Daredevil: End Of Days”, czy „Moon Knight”. Nie dziwi zatem fakt, że to właśnie Amerykanowi powierzono piecze nad losem Supermana, i to niemal od razu po jego przyjściu do DC Comics. Stąd „Człowiek ze Stali” był debiutem Bendisa pod skrzydłami nowego pracodawcy.

Jednak o ile dla Marvela ten utalentowany autor i scenarzysta wykonał kawał naprawdę dobrej roboty, o tyle dla DC jego gwiazda nieco zbladła. Oczekiwania w stosunku do „Człowieka ze Stali” były naprawdę spore. Czytelnicy spodziewali się prawdziwej rewolucji, fabularnego tornada, które postawi wszystko na głowie. Tak się jednak nie stało. Co prawda Bendis dobrał sobie do współpracy znakomitych rysowników, takich jak: José Luis García-López, Ivan Reis czy Jason Fabok, jednak nie stworzył wspólnie z nimi albumu, który miałby szansę zdobyć miano kultowego.

 

Zamiast tego otrzymujemy komiks po prostu…udany. Syn Kryptona musi zmierzyć się tym razem z potężnym zabójcą, Rogolem Zaarem, który zagraża nie tylko naszemu superbohaterowi, ale i całej Ziemi. Poznając swojego przeciwnika Clark, poznaje również na nowo siebie samego i odkrywa nieznane karty z przeszłości swojego ludu. Zaar okazuje się nader niebezpiecznym przeciwnikiem, mogącym równać się z samym Doomsdayem (nawet z wyglądu nieco go przypomina), stąd też walcząc z Supermanem, sieje przy okazji prawdziwe spustoszenie na ulicach Metropolis. Co jednak najbardziej ciekawe, podczas widowiskowych scen akcji Bendis nie tyle skupia się na kolejnych kopniakach i ciosach, ale wykorzystuje je jako tło pozwalające  wypłynąć na wierzch ludzkiej stronie Clarka Centa. W jego oczach zobaczymy strach, a w  gestach i ruchach niepewność oraz zwątpienie. To już nie jest ten uśmiechnięty, pewny siebie siłacz, ale człowiek z krwi i kości, ze wszystkimi tego następstwami.

Jednak ten zdecydowanie intrgujący aspekt opowieści słabo klei się z całą resztą. Dostajemy w sumie dość standardową historię, w której o żadnej rewolucji z prawdziwego zdarzenia nie może być mowy. Do warstwy fabularnej wkrada się też momentami zbytni chaos, którego nie są w stanie przykryć nowoczesne, kontrastowe i prezentujące się naprawdę nieźle rysunki. Po skończeniu albumu ciężko nie poczuć pewnego niedosytu. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąć jest niezły komiks. Nie brakuje w nim dramaturgii i dynamiki, jednak, kiedy potrafimy w pewnym momencie przewidzieć dokładny przebieg wydarzeń, to automatycznie odpływa z nas emocjonalne zaangażowanie. A to przecież nic innego, jak chęć rozbudzenia wyobraźni i emocji, motywuje nas, jako czytelników, do sięgania po kolejne tytuły komiksowe.

Tekst: Archer

-->