„Bulwar” – ostatnia rola Robina Williamsa

„Bulwar”
reż. Dito Montiel

Raz na jakiś czas zdarza się, że jakieś głośne wydarzenie, najczęściej tragiczne, dopisuje dziełu sztuki ciąg dalszy i tworzy jego legendę. Trochę tak jest w przypadku „Bulwaru”, wchodzącego do kin jako ostatni film z dużą rolą Robina Williamsa, aktora, który w 2014 r. trapiony depresją i pogrążony w alkoholizmie popełnił samobójstwo. Produkcja ta mogłaby uchodzić za definicję filmowej przeciętności – w żadnej scenie nie żenuje, w żadnym momencie też nie porywa – i zapewne przeszłaby bez echa, ale za sprawą szczególnych okoliczności nabiera nowego znaczenia.

Williams jako Nolan gra tu wieloletniego pracownika banku i statecznego męża Joy, nauczycielki angielskiego, któremu na pozór odpowiada codzienna rutyna i stabilne życie. Pozory jak zwykle jednak mylą. Szybko okazuje się, że główny bohater tkwił w mieszczańskim schemacie wbrew własnej woli. W relacji z żoną trudno mu wykrzesać z siebie uczucia, ich miejsce zastąpiła bowiem kurtuazja. W pracy zaś ze świecą szukać u niego choćby odrobiny pasji. Nolan pokornie wykonuje swoje obowiązki, a wieść o planowanym awansie nie robi na nim większego wrażenia. Często też odwiedza i troszczy się o swojego ojca, przebywającego w szpitalu w stanie agonalnym.

Miarka w końcu się przebiera i zdesperowany mężczyzna wybiera się na tytułowy bulwar, gdzie gromadzą się panie i panowie lekkich obyczajów. Wybiera pana, a właściwie młodzieńca. Nieprzypadkowo, gdyż słabość do przedstawicieli własnej płci tłumił od najmłodszych lat

. Zapoznany Leo to rewers jego ułożonej małżonki – wykolejeniec zamieszany w brudne interesy i żyjący z dnia na dzień. Nolan obdarza go miłością platoniczną i ojcowską, a przy tym obsesyjną. I jak to w prawdziwej miłości bywa – zapomina o bożym świecie. Problem w tym, że świat ten nie chce o nim zapomnieć.

„Bulwar” został nakręcony przez reżysera do tej pory kojarzonego z kinem gatunkowym, który postanowił stworzyć dramat dotykający poważnego problemu społecznego i psychologicznego. I choć robi to zgodnie z regułami sztuki, to efektem jest film do bólu przewidywalny, schematyczny, nijaki i nieangażujący widza. Nie pomaga dobre aktorstwo właściwie wszystkich pierwszoplanowych postaci ani niezłe, lekko sepiowe zdjęcia dopełniające nastrój melancholii. Zastanawia udział w całym przedsięwzięciu Williamsa. Można pokusić się o psychologizowanie i uznać, że na rolę zrezygnowanego, zagubionego, poszukującego odmiany mężczyzny zdecydował się z innych względów niż artystyczne i finansowe. Z pewnością jednak jego występ to główny, jeśli nie jedyny powód, dla którego warto ten film obejrzeć.

obsada: Robin Williams, Kathy Baker, Roberto Aguire
USA 2014, 88 min
Tongariro Releasing, 8 kwietnia

Dodaj komentarz

-->