Do krwi – Blood Red Shoes w Hydrozagadce

W zajawce koncertu brytyjskiego duetu pisaliśmy o ich zdystansowaniu od wyspiarskich muzycznych prądów. Wtorkowy koncert w praskim #Hydro udowodnił, że #BloodRedShoes nie tylko wiedzą, co robią, ale przede wszystkim, dlaczego to robią.

Zanim jednak gwiazdy wieczoru pojawiły się na scenie, klubem na pół godziny zawładnęli panowie z #TheWytches. Połączenie muzycznego brudu i agresji z orientalną psychodelią mocno naostrzyło nam zęby, ale prędko je połamaliśmy na czerstwych piosenkowych schematach angielkiego tria. W fajną formę chłopakom nie udało się wszczepić wystarczająco dużo charyzmy i pomysłów i po kilku numerach zaczęliśmy się zwyczajnie nudzić ich muzyką, jakkolwiek żywiołowa ona nie było.

Prawdziwy ogień roznieciło na scenie dopiero pojawienie się Laury-Mary i Stevena, którzy bez zbytnich ceregieli rozpoczęli swoje godzinne, porywające show. Hit leciał za hitem, a my nie mogliśmy wyjść z podziwu, że w nieco już wyświechtaną formę duetu gitara-perkusja nadal można tchnąć tyle życia. Na pierwszy rzut ucha muzyczne inspiracje Blood Red Shoes mogą trącić banałem: #Nirvana, #SonicYouth czy #PJHarvey. Duet jednak zebrał z tych archetypów emocjonalnego rock’n’rolla prawdziwy i ozdobił go własnym, unikalnym pierwiastkiem. Prawdziwym frontmanem okazał się szalejący za perkusją Steven, ale, bez zbytniego zaskoczenia, to Laura-Mary przykuła naszą uwagę, wycinając black sabbathowe riffy, odziana w gustowną panterę i na koniec wskakując na ręce żarłocznego tłumu. Po równej godzinie prostych, ale bajecznych, riffów i świetnych hooków nie potrzebowaliśmy już żadnego bisu. Słusznie, zespół nie zamierzał już wyjść na scenę. Nie ma jednak mowy jednak o niedosycie, a cały wieczór najlepiej podsumuje okrzyk jednego z fanów, który w połowie występu podzielił się z całą salą wyznaniem, że rozdarł spodnie w kroku. Tak trzymać.

Dodaj komentarz

-->