Beach House to niezaprzeczalnie jeden z tych zespołów, które mają bardzo rozpoznawalny styl. Duet już na początku swojej kariery bardzo mocno nakreślił muzyczne ramy, w których ma zamiar się poruszać. Choć cała strategia przez pierwsze krążki sprawdzała się świetnie (patrz: rewelacyjny „Teen Dream”), to od dłuższego czasu zastanawiam się, czy słucha ich ktoś poza starymi fanami oraz czy nawet ci nie są już znużeni tymi dźwiękami. Mogliby w końcu nagrać coś innego, byłoby przynajmniej o czym pisać. W przypadku „Thank Your Lucky Stars” dodatkowym problemem jest to, że album ukazał się zaledwie dwa miesiące po premierze płyty numer pięć – ciepło przyjętego „Depression Cherry”. Trudno wyjaśnić ten pośpiech.
To chyba najsmutniejsza płyta Amerykanów, oczywiście ich brzmienie zawsze było naznaczone sporą dozą melancholii, ale tutaj miesza się ona z nieuchwytnym mrokiem. Pierwsza połowa to długie dźwięki klawiszy, majacząca i rozlazła gitara oraz zamulająca rytmika. Więcej dzieje się później, gdy muzyczne tło nie jest aż tak niewyraźne.
„The Traveller” ma bardzo ładne zaśpiewy w refrenie, „Rough Song” wyróżnia się pozytywkową melodyką, a „Common Girl” to sama esencja Beach House – rozbrajający wokal, aranżacyjna prostota, zwiewność kompozycji.
Choć będę się upierał, że jest to album tylko dla zagorzałych fanów, a tym od dawna nie jestem, to w sumie dla tych kilku utworów warto było go sprawdzić.